Przede
mną bardzo trudny dzień.
Mam w planach wyjście na urodzino – imprezę. Będą tańce, hulanki, swawola i staropolskim
obyczajem mnogość jadła. Boję się tej mnogości. Moja „abstynencja” od kompulsywnego
objadania i kompulsywnego odchudzania opiera się w głównej mierze na planowaniu
tego, co mam zamiar zjeść. Bo sama od siebie, bez konstruktywnego
przeanalizowania wsadu do kotła przy pomocy matematycznego mózgu to yyyy… tak
jeszcze trochę nie bardzo. No nazywając problem po imieniu: ja nie mam miary w
ilości spożywanego pożywienia. Nie wiem ile to jest zjeść normalnie. Dla mnie
każda porcja, która nie zajmuje połowy stołu jest porcją głodową. Nie ważne, że
czuję ucisk w brzuszku i sukienka pęka w szwach. Oczy by jadły. Dusza wyje z
głodu. A jak się najem to potem mnie ciągnie, żeby się odchudzać. A jak się
odchudzam to niedojadam. A jak niedojadam to mam kompusly. I tak się koło zamyka,
a za mną zatrzaskują się bramy piekieł…
Ważne dla mnie jest, żeby na tej imprezie nie „żerować” cały czas przy stole (a
to kartofelek, a to ciasteczko, a to kanapeczka, a to sałateczka, a to kawusia
z mleczkiem kolejna) tylko zjeść konkretne trzy posiłki, których ilość będę w
stanie ogarnąć rozumem. No i rzecz jasna: mam być najedzona (bo głodna nie
panuję nad sobą żadną miarą).
Jeżeli nawet zjem na tej imprezie trochę więcej, niż mój zakładany limit - no
to co z tego? Przecież nie umrę. Zdrowi ludzie też jadają więcej na imprezach.
Dla mnie ważne jest, żeby kolejny dodatkowy kęs nie zamienił się w pierwszy
kompulsywny kęs, bo potem to już poleci cała lawina chorych zachowań objadania
się i głodzenia na przemian. Bardzo trudno wyczuć, gdzie jest ta cienka
granica. Tego boję się najbardziej. Impreza to spore wyzwanie dla kogoś takiego
jak ja.
Ale ja chcę być normalna! Chcę chodzić jak normalni zdrowi ludzie na imprezy, a
nie kryć się w domu przed ludźmi, tłumacząc się zaburzeniami odżywiania. Chcę
jeść normalnie, a nie dzielić ziemniaczka na pół i jeść go w towarzystwie dwóch
listków sałaty (bo trzy listki sałaty to już za dużo). Podobnie jak nie mam
najmniejszego zamiaru na każdą imprezę chodzić z pojemniczkami z własnym jedzeniem
(choć wiele osób w sytuacji podobnej do mojej tak robi i sobie chwali to
rozwiązanie). Nie chcę sobie życia komplikować bardziej niż trzeba. Chcę żyć
prosto i szczęśliwie. Chcę cieszyć się jedzeniem, chcę cieszyć się życiem, chcę
uczestniczyć w imprezie, rozmawiać z ludźmi i tańczyć. I nie przejadać się.
Proszę, trzymajcie za mnie kciuki!
ulawit
30 stycznia 2016, 11:38Trzymam kciuki, wiem ze takie imprezy sa trudne, ale nie da sie zamknac na zawsze w 4scianach, trzeba zyc. Widzialam poniżej ze znass bloga wilczoglodna, prawdziwa skarbnica wiedzy, tez bardzo duzo z niego chlone. Pozdrawiam i powodzenia!
majkapajka
30 stycznia 2016, 10:06Na imprezie naloz sobie talerz po trochu wszystko na co masz ochote i trzymaj sie tej jednej porcji.
eszaa
30 stycznia 2016, 10:25i to jest najlepsze rozwiazanie;) trzymam kciuki
luckaaa
30 stycznia 2016, 09:27Na pewno bedzie cos rozsadnego do jedzenia co nie pociagnie tej lawiny :) u mnie zasada jest prosta . Jak najmniej alkoholu i ciasta , reszte wszystko jem w rozsadnych proporcjach , czyli nakladam na talerz duzo warzyw a mniej tlustych mies , zawiesistych sosow itd . Ciasto kroje sobie sama i jest to zwykle pol porcji .znasz bloga Wilczogłodnej ?
Ja-Ogrzyca
30 stycznia 2016, 09:37Jasne że znam! Skarbnica mądrych podpowiedzi!
Ja-Ogrzyca
30 stycznia 2016, 09:51A z alkoholem i ciastem jak najbardziej się zgadzam. Mam zamiar nie pić, jadę swoim autem. A ciasto (w ilościach symbolicznych) wplanowałam sobie do obiadu.