Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Irytacja


Blisko 2,5 tygodnia diety za mną. Dzisiaj robiłam zakupy z listą w ręku. Oczywiście w markecie połowy oczywistych rzeczy (np. por, brukselka) nie można dostać. Kupiłam mrożonki, ale to oznaczało, że nie wstąpię nigdzie indziej. Po powrocie do domu zabrakło jeszcze kilku innych rzeczy, pierwszej, już jutro na śniadanie. Nie dla mnie dieta. Wrrr... Ciągle się pilnować, na okrągło tu zaglądać: czy ma być pomidor czy pół? A posolić mogę czy w tym posiłku nie przewidzieli. Z solą to przesadziłam, bo solić nie lubię i praktycznie nie patrzę czy coś się soli czy nie, tylko zazwyczaj nie solę. W każdym razie z jutrzejszego planu diety: na śniadanie nie mam kus-kus, na lunch nie bardzo mam jak upiec pieczoną kanapkę z gruszką a na dorsza, mimo że tego akurat mam w lodówce, żeby zjeść w pracy nie bardzo mogę sobie pozwolić. Ze względu na zapaszek oczywiście. Jedyne na co mogłam wymienić - czytaj: miałam w lodówce - to fasolka szparagowa z masełkiem, do której 'przypięto' zupę rybną. Tę akurat sobie daruję. W każdym razie trzymam się diety aż miło popatrzeć. ;)
Taki Premenstrual Monster ze mnie wychodzi.