Dlaczego uważam, że przyjaźń osoby dbającej o zdrowie i swoją kondycję z osobą otyłą nie ma przyszłości? (piszę poniżej o konkretnym przypadku i ogólnie w odniesieniu do osób, które nic ze sobą nie robią w kwestii schudnięcia - nie mam na celu obrażenia osób z nadwagą i otyłością, które są tu, zaglądają i walczą z przeciwnościami)
Chciałabym wypowiedzieć się z własnego doświadczenia. Ja jestem tą pierwszą osobą - mówiąc w skrócie osobą fit. Grubasem jest przyjaciółka sprzed wielu lat. Być może niepoprawne jest to, że ja jako osoba szczupła, mam czelność określać kogoś mianem grubasa. Że grubasem można nazwać tylko siebie, nigdy innych wokół. Tak samo jak można powiedzieć o kimś Afroamerykanin, a on sam może określić się mianem czarnego, tak samo jak pieszczotliwym pedałkiem nie wypada nazwać osoby homoseksualnej, mając nawet jak najczystsze intencje.
Trudno. Nazwałam swoją znajomą grubasem. Wybaczcie mi to. Całe życie unikałam tego tematu i nigdy go przy niej nie poruszałam. Jedynie w momencie, gdy ona zainicjowała rozmowę. Wszelkie moje rady - a naprawdę mi zależało, jeśli już temat wypłynął, jeśli ona aktualnie była na diecie - były od serca, starałam się wspierać.
Zawsze była gruba. Zawsze była albo na diecie, albo po diecie, zawsze czekała na magiczny cheat day, by później zastosować go do poniedziałku, wtorku, środy, czwartku, piątku, soboty i niedzieli. Nigdy nie zawzięła się w sobie, zawsze to było dla niej męką, DIETĄ, a nie próbą zmiany i przewartościowania swojego życia. Próbowała nawet rozpracować to u psychoterapeuty, ale łatwiej poruszać inne kwestie, niż omijać tę najistotniejszą.
Kiedyś była po prostu gruba, dziś to już jest poważna otyłość.
Obie jesteśmy dorosłe, mamy swoje życie, swoich partnerów, swoje sprawy zawodowe, z upływem lat mniej wspólnego. Ale zawsze, gdy dochodziło do spotkania, nadrabiało się te miesiące, przez które się nie widziałyśmy i wspominało dawne czasy.
Tylko, że teraz ja już nie jestem w stanie. Nie jestem w stanie akceptować stanu w jakim ona się znajduje i jej reakcji nań, a raczej ignorancji.
Zawsze to było wyznaczenie sobie punktu, gdzieś daleko w przyszłości i folgowanie sobie do tego czasu.
Zacznę się odchudzać, gdy:
- przeprowadzę się,
- zamieszkam z moim narzeczonym,
- znajdę nową pracę,
- kupię psa,
- zaliczę egzamin,
- cokolwiek.
Bo teraz nie mam czasu. Bo teraz nie mam siły. Bo teraz jestem zbyt zestresowana. Bo teraz nie mam do tego głowy.
Z każdą wymówką przychodziły słodycze, czipsy, gazowane napoje.
Ignorowanie problemu.
Doszło do tego etapu, że teraz tym punktem w dalekiej przyszłości jest operacja zmniejszania żołądka. Bo nic jej nie pomagało. Bo wszystkiego próbowała. Ani terapia, ani żadna dieta, ani żadne ćwiczenia. Tylko grubas nie widzi tych wszystkich śmieci, które pochłania pomiędzy dietetycznymi posiłkami, zapomina, że dziś odpuścił, wczoraj nie zrobił, a jutro nie będzie miał czasu, bo ma za dużo pracy.
Doszło do tego etapu, że nie jestem w stanie się z nią spotkać, bo ona najchętniej by podjechała taksówką pod drzwi mojego mieszkania, gdy ja uwielbiam spacery i mieszkam kawałek drogi od przystanku autobusowego.
Doszło do tego etapu, że nie jestem w stanie z nią spędzać czasu na imprezie ze znajomymi, bo nie mogę patrzeć jak pochłania duże ilości słodkiego alkoholu i potraw, jakby nie zauważała problemu. A ja ani nie piję, ani nie jem takich rzeczy. To pogardliwe spojrzenie i wystarczy jedno zdanie komentarza ze strony grubasa w stronę patyczaka, że przecież jesteś nienormalna patyczaku, z czego ty się chcesz odchudzać. Niezrozumiałe, że niektóre patyczaki się nie odchudzają tylko dbają o swoje zdrowie.
Doszło do tego etapu, że niegdyś radosna osoba, dziś uwięziona w górze cielska, nie jest w stanie się cieszyć, uśmiechać, nie chce jej się dbać o siebie, umyć włosów, tylko wiecznie spać. Wciąż nie ma siły, jest wiecznie zmęczona, ma dolegliwości fizyczne i leczy je naokoło, zamiast wszystko złożyć w jedność. Tona leków popita colą, bo refluks, bo hemoroidy, bo słabe serce i ciągła frustracja.
Doszło do tego, że łatwiej jest zerwać kontakty z rodziną i znajomymi, niż posłuchać co mają do powiedzenia. Przecież oni nie rozumieją, nie wiedzą jakie to trudne, przecież to mi jest ciężko, to mnie boli, to ja jestem pokrzywdzona. Płacz. Nie widzi, że oni wcale nie chcą jej dowalić, tylko zwyczajnie chcą, żeby miała siłę żyć...
Być może wina jest z mojej strony, bo prawdziwa przyjaźń nie zwraca uwagi na upływ lat, kilogramów. Jednak jak widać te kilogramy przekładają się na cały styl życia. Podejście do siebie samego i bliskich, zdrowia, sukcesu, porażki. Nie jestem w stanie słuchać jak osoba, która wygląda jakby ewidentnie coś jej nie wyszło, krytykuje i śmieje się z innych wyglądu, zachowania. Umiłowanie do wnikliwego komentowania czyjejś zewnętrzności miała zawsze. O ironio.
Mogłabym pisać dużo więcej... dosyć to osobisty wpis z powodu ostatnich wydarzeń.
Tłumaczmy to sobie, że z upływem lat, drogi ludzi się rozchodzą. Jednak boli. Że cierpi. ŻE NIE CHCE.
PannaNikt93
10 kwietnia 2015, 17:41Doskonale rozumiem... Niestety jestem po tej drugiej stronie. Na szczęście się opamiętałam na granicy otyłości. Współczuję ci że musisz patrzeć na to jak Twoja (dawna) przyjaciółka sama sobie szkodzi. Nie chcę wygłaszać jakichś mądrości czy coś, ale powiem ze swojego doświadczenia. Często rodzice, dziadkowie delikatnie mi mówili, że powinnam "bardziej zadbać o siebie" czy że ważę trochę za dużo. Ja się zawsze o to obrażałam. Prawda jest taka, że musiałam dostać porządnego kopa w tyłek. Nie współczucie, nie wsparcie, tylko KOPA. Coś co sprawiło, że zaczełam widzieć jaka naprawdę jestem. Bo mam wrażenie, że miałam coś w stylu odwrotnej anoreksji- to znaczy będąc gruba, niezadbana, mając cellulit, cały czas myślałam, że inni może nie do konca to zauwazaja, ze przeciez nadal jestem fajna, atrakcyjna. To trwalo do momentu gdy mi samej brzuch zaczal przeszkadzac w zawiazywaniu butow... I uświadomilam sobie ze nie jestem atrakcyjna. sorry że się rozpisałam, ale chcialam się podzielić z tym jak to u mnie było. I też przejmowalam się swoja nadwagą, odchudzałam, chodzilam na silownie, do dietetykow, ale tak naprawde w glebi serca nie chcialo mi sie tego robic bo czułam że "nie jest ze mna tak zle". nie wiem jak to jest u Twojej kolezanki ale moim zdaniem moze przydalby się jej taki "kop". kto wie. pozdrawiam!
judytaniepyta
10 kwietnia 2015, 19:05Dziękuję za komentarz. Liczyłam na opinię kogoś, kto znajduje się po tej drugiej stronie. Na pewno masz rację. Zastanawiam się tylko w jaki sposób dać tego kopa, żeby był skuteczny. Jej rodzina już dawno przekroczyła delikatne sugerowanie, że powinna bardziej zadbać o siebie. Nie raz dyskusje kończyły się płaczem z obu stron, że przecież ona się zabija, że oni nie chcą, żeby umarła po trzydziestce... Nie wiem jak obecnie podchodzi do tej kwestii jej partner (tak, jest w związku). Myślę, że od niego mogłoby dużo zależeć. Pozdrawiam. :)
PannaNikt93
10 kwietnia 2015, 19:25no właśnie... dopiero kiedy mój chłopak powiedzial że sie o mnie martwi, to było dla mnie jak uderzenie w twarz... i to właśnie był mój kop. wystarczyła delikatna sugestia, a na mnie podziałało to jak nic innego.bo to oznaczało-widzi, że przytyłam, nie pociągam go i tak dalej. kiedy rodzice mówią "schudnij", to nie ma takiego wydźwięku, bo wydaje mi się że kobiecie bardziej zależy na zdaniu swojego partnera. ogólnie to bardzo trudna sytuacja, bo co innego kiedy ktoś ma nadwagę i nie chce mu się nic ze sobą robić, a co innego otyłość, groźba operacji, choroby i tak dalej... no w każdym razie trzymam kciuki, żeby coś się w jej nastawieniu zmieniło. pozdrawiam :)
snowflake_88
10 kwietnia 2015, 13:02Też się z czymś takim spotkałam, im bardziej się takie osoby zapuszczały tym częściej i dosadniej krytykowały wygląd innych. Ja się staram na ile mogę unikać ludzi z takim podejściem, jakąś złą energią emanują.