no i nie udało się... takie miałam ładne plany a tu moja połówka wraca do domu i od progu krzyczy: jedziemy na hel!
no i pojechaliśmy...
piątek - sobota - niedziela obżarstwa rybnego. ale za to nie ruszyłam coli! no może tylko litr na spółkę w aucie. ale trzymałam się dzielnie.
w piątek do południa w sumie nic nie jadłam -- jakoś się nie złożyło. potem gdzieś podczas tankowania hot-droga z colą. dobrze po północy udało nam się znaleźć nocleg no i knajpkę coby coś zjeść (przepyszne małże, superowy pstrąg z ryżem, małe piwko i 3 lampki białego wina -- wszystko gdzieś z 1400 kcal).
problem, że skończyliśmy biesiadować dopiero po 2.oo...
w sobotę wstaliśmy w południe, aby pochodzić po helu -- rejs statkiem, muzea, piękne wydmy i takie tam. :o)
zastanawiam się co jadłam... i uzmysłowiłam sobie, że baaardzo dużo... martwi mnie to...
rano -- znaczy w południe sałatka z kapusty pekińskiej i kurczakiem oraz sok pomarańczowy i potem w sumie nic, bo chadzaliśmy sobie po helu, ale wieczorem... przyszła kolej na juratę i jastarnię... a tam -- przepyszny obiad w restauracji WINIARNIA -- przepyszny halibut z gotowanymi warzywami i pieczonymi ziemniaczkami i oczywiście z borowikami, do tego butelka wina (niestety ktoś musiał wracać autem do helu...).
potem długi spacer i sesja zdjęciowa na plażach juraty. następnie spacer i zakupy pamiątek w jastarni. i nastała już noc.
w końcu to weekend. jeden wolny weekend. nie ma spania. jest morze i przepyszne świeże morskie ryby! co robić w nocy -- jeść oczywiście! no więc poszlismy zjeść...
[tatar z łososia z podwójnym pieczywem, 2 butelki wina, barszcz czerwony, przepyszny halibut i oczywiście helskie koreczki. człowiek już nawet nie liczy kalorii...]
a co tam... w końcu jutro wracamy do domu...
niedzielę spędziliśmy w aucie -- droga do domu w strasznych warunkach.
zahaczyliśmy o gdańsk. uwielbiam to miasto!
tak się najedliśmy w sobotę, że w niedzielę nie mieliśmy ani siły, ani miejsca w brzuchach, żeby coś zjeść. zmieściło się tylko ogrrromne late mochiato na zimno i torcik czekoladowy z wisienką. a potem już długo długo nic. no... może tylko hot-drog i sok egzotyczny w drodze powrotnej. a! i lipton picza pół litrowa. ale już nic więcej!
koło pierwszej byliśmy w domu. czekało na nas łóżko :o)
--------------------------------
jakby się zastanowić, to w sumie dużo zjadłam, ale też dużo kilometrów i schodów przemie(r)żyłam. pytanie czy wzrost wagi jest wynikiem przyrostu mięśni czy też ogromu jedzenia zalegającego jeszcze w moim żołądku...
Boże! jak człowiek się usprawiedliwia! oczywiście, że nagromadzonego jedzenia!
idę sporządzać listę zakupów. jutro naprawdę zaczynam dietę.
*************************
aha -- jutro chcę kupić stepper. pytanie czy mi się nogi nie rozrosną... już jestem kula, a co jak zacznę ćwiczyć i się umocnią te moje łydki i uda?
szukam odpowiedzi i dochodzę do wniosku, że ile ludzi tyle opinii... czy ktoś mi doradzi? dzięki. :o)
***********************