Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
o Kolejach Mazowieckich, palcu bożym i diecie


Tytuł sugeruje że te 3 rzeczy jakoś połączą się w jedna opowieść, nie do końca jednak. To o diecie jest tylko dodatkiem. Prawdziwa opowieść dotyczy dwóch pierwszych, no ale do rzeczy...

W piątek pracowałam naprawdę długo, wyszłam z pracy o 20.30. Około 20.50 byłam już na dworcu żeby pojechać do domu pociągiem 21.17.
Na miejscu okazało się że moje jak zwykle zawodne Koleje Mazowieckie (KM) od kilku godzin pracują nad awarią, która spowodowała tradycyjną w takich wypadkach rozpierduchę w rozkładzie jazdy i gigantyczne opóźnienia. Mnie "się udało" bo ruszyłam z jedynie półgodzinnym opóźnieniem.
Ale KM na tym nie skończyły. Pociąg wlókł się 20 minut dłużej, po 10 minutach wyłączyli ogrzewanie, a po następnych 10 światło. Jechałam jak na zsyłkę ciemnym i zimnym pociągiem. Dotarłam do stacji docelowej przed 23. KM zafundowały mi dwu i pół godzinną przygodę. To taka nasza doroczna tradycja, każdego roku muszę przeżyć kilka takich akcji, w najzimniejsze dni (no, dobra latem też im się zdarza).
To niestety nie był koniec zabawy tego wieczoru.

Na parkingu pod dworcem czekało na mnie autko, którym miałam dojechać do domu. Jeśli nie wiecie tego dnia był ponad 20 stopniowy mróz. No i mi akumulator zdechł! Za nic nie chciał dać się odpalić, nie pomogło nawet odpalanie kablami od innego auta, które prawdziwym cudem tam spotkałam (interwencja palca bożego nr 1 - o tej porze nie ma na tym dworcu żywej duszy). Przed oczami miałam już własną śmierć z wychłodzenia bo do domu mam stamtąd ze 4km i żadnego transportu, ale na szczęście życzliwy kierowca auta które mnie odpalało, podwiózł mnie pół drogi. Drugie pół prawie przebiegłam, bo przy temperaturze -23st.C. i o prawie północy, myślałam że mi odpadnie nos, stracę palce u rąk i nóg i ogólnie marnie skończę. Na szczęście tylko poważnie wymarzłam i do domu dotarłam.

Następnego dnia trzeba się było autem martwym zająć. Pożyczyłam wiec samochód od znajomych, wzięłam Dużego ze sobą i pojechałam wykręcać akumulator. Oczywiście tylko w planach było to proste. W realu okazało się, że wszystko jest pozamarzane i nie do odkręcenia. No niemniej Duży dzielnie starał się wydobyć akumulator (na mrozie równie dużym jak poprzedniego dnia) a ja pojechałam kupić nowy i znaleźć mechanika, który by może przyjechał nam pomóc.
Sukces był połowiczny - akumulator kupiłam (starczy pewnie na pół roku bo to najtańszy marketowy produkt, bo takie lepsze kosztują od 400 zł! Cholibka, jeszcze taki wydatek mi potrzebny!), ale mechanika uczynnego nie. Tylko jeden zaproponował mi przyjazd lawetą, to się zajmie. Włochata panika już siedziała mi na grzbiecie gdy zadzwonił Duży ze siedzi w ciepłym autku naszym i się grzeje, bo przyjechał jakiś pan na przydworcowy parking, zainteresował się Dużego poczynaniami i poratował go jakąś cudną maszyną, która auto odpaliła. I to był palec boży nr 2. No bo przecież wszystko wskazywało na to ze skończy się lawetą albo czekaniem do wiosny. Ostatecznie pojechaliśmy na wymianę i wszystko dobrze się skończyło.

I tak dwa razy w ciągu paru godzin z czegoś nierozwiązywalnego i beznadziejnego, stało się coś dobrego i radosnego. Ostatecznie pomyślałam więc sobie, że to było bardzo fajne doświadczenie. I dlatego je wam opisałam.

Żeby jednak palca bożego nie nadwyrężać postanowiłam przesiąść się na razie na autobusy, które jeżdżą spod domu i zostawić autko biedne w garażu.

A dieta działa właściwie, czerwony pasek był niesprawiedliwy (opisałam w poprzednim wpisie), w sobotę po uwolnieniu się od różnych wewnętrznych obciążeń ważyłam o 40dkg mniej niż w dniu obowiązkowego ważenia. O, i to też dobre było...

Dużo ciepła dla wszystkich w te zimne dni!