No to sobie pojadłam. Na śniadanie naleśnik z dżemem truskawkowym, na drugie śniadanie dwie skibeczki chleba orkiszowego z białym serem, rzodkiewką i szczypiorem, na obiad kawałek lazanii, a na podwieczorek 2 kawałki sernika i kawałek babki. Luz. Na szczęście poszłam po rozum do głowy, wskoczyłam w adidaski, gruby sweter i ciepłą kurteczkę, obudziłam Pią, rower między nogi i hejaaa. Pojechaliśmy nad najbliższe jeziorko. Objechaliśmy je dookoła (a jest co objeżdżać) i z powrotem do domku. W sumie 1,5 godzinki pedałowania. Mężu narzeka, że go od tego 4 litery bolą, ale ja jestem zadowolona, lepsze to, niż siedzenie na kanapie. Jedyna rzecz, jaka przeszkadzała mi podczas jazdy, to ten straszny, zimny wiatr. Mam nadzieję, że chora nie będę.
A jutro wieczorem czeka mnie babski wieczór. Będzie cudownie!
Ps. Dzisiaj już nic nie jem!
AnnaAleksandra
7 kwietnia 2012, 22:09To dobrze, że takiego cierpliwego masz tego męża, że tak jeździ z Tobą pomimo bólu czterech liter :D
Tysiia
7 kwietnia 2012, 21:54ja jestem po obfitej kolacji a Święta dopiero przed Nami :)))) szału nie ma :(
Martaa91
7 kwietnia 2012, 20:09no to ladnie kochana 1,5 h :) spalilas duzo kalorii:) pozdrawiam:*
ewela22.ewelina
7 kwietnia 2012, 19:35no nie zle:D ale raz nie zawsze:D:D po tym rowerku to spalone jest :) buziak:*