W tygodniu nie mam czasu by tu zaglądać, ale nie oznacza to, że dieta poszła w kąt. Co to to nie!
Wtorek powitał mnie spadkiem o kolejny kilogram. Waga pokazała 108 kg. Czyli 3 kg w dół. Z racji, że miałam jeszcze urlop to dzień był spokojny. Nie czułam się jednak zbyt dobrze, bo cały dzień męczyła mnie biegunka.
Rano oczywiście kawa, a później domowe obowiązki. Wstawiłam pranie, nagotowałam dla psa, pościeliłam łóżko, pomyłam naczynia, wyczyściłam ekspres do kawy, bo Rafał postanowił go wypróbować bez filtrów więc drobinki kawy były dosłownie wszędzie. Następnie powiesiłam pranie i poszłam do teściowej, bo poprosiła mnie żebym wzięła od niej rachunek i poszła zapłacić, bo to był ostatni dzień terminu. Wzięłam więc przy okazji psa na spacer i zostałam dobrą synową. Niestety Endomondo mi się zawiesiło i nie wiem ile zrobiłam kilometrów.
Po powrocie ogarnęłam łazienkę i uświadomiłam sobie, że jest już po południu, a ja jeszcze nic nie jadłam. Wciągnęłam więc arbuza, choć wcale nie byłam głodna.
Najedzona zabrałam się za robienie paznokci, bo ostatnio stały się strasznie kruche i łamliwe więc zdecydowanie trzeba było je utwardzić hybrydą. Nie jestem kosmetyczką, ale pazurkami bawić się lubię. Wiem, że do perfekcji sporo mi brakuje, ale fajnie czasami zrobić coś dla siebie. Mimo, że pazury krótkie, to lepiej wyglądają pomalowane miętowym lakierem niż takie bez niczego.
Już jak robiłam paznokcie coś było ze mną nie tak. Odczuwałam paskudne mdłości. Nie wiem od czego. Czasami zaczynam się obawiać, że może stało się najgorsze i jestem w ciąży. Choć to chyba mało prawdopodobne, bo biorę tabletki i robię to regularnie. Poza tym we wtorek byłam w trakcie miesiączki więc może to od tego, bo w te dni czuję się paskudnie. Albo zwyczajnie zaszkodził mi ten arbuz na pusty żołądek.
W końcu zwymiotowałam i poczułam się nieco lepiej.
Jak pazurki były zrobione i mdłości ustały, to skusiłam się na banana.
Nie opłacało się jeść nic bardziej konkretnego, bo lada moment miał wrócić Rafał z pracy. Na obiad zaserwowałam domowe hamburgery z mięsem mielonym i mnóstwem warzyw. Najadłam się za wszystkie czasy.
Niestety nie było mi dane długo cieszyć się Rafałem w domu, bo Tomek szaleje z tym swoim wyjazdem i naprawą auta. Rafał przepadł grzebiąc w tym złomie, a ja siedziałam sama jak palec. Kolejny dzień.
Wściekła jak osa poszłam na spacer z psem. Zrobiłam 1,54 km.
Rafał na szczęście wrócił do domu, ale Tomek napierdzielał w aucie bodajże do pierwszej w nocy. Miałam ochotę dzwonić na policję albo na straż miejską, bo ile można. Spawanie, walenie, wiercenie... Wstaję do pracy po 5 więc byłam nieźle wkurwiona. Sam nie mieszka! Mógłby się liczyć z innymi. Na nasze prośby nie reagował i chuj śmiał nam się dosłownie w twarz. Więc Rafał zadzwonił do mamy by zwróciła mu uwagę. Podziałało. Tomuś ograniczył swoje prace do grzebania bez hałaśliwych sprzętów.
Ja byłam już jednak na granicy wytrzymania. Wykrzyczałam Rafałowi, że miałam urlop, a my nie spędziliśmy przez te dni ze sobą ani godziny. Siedziałam sama jak palec. Nie miałam do kogo pyska otworzyć i zaczęłam już gadać z psem. Popłakałam się i wykrzyczałam, że na moje ten ciul może nie wracać i życzę mu z całego serca, by jadąc przez ten cholerny Afganistan, najechał na jakąś minę czy żeby go zwyczajnie złapała jakaś Alkaida, bo mam go dość.
Nie powinnam tego mówić, wiem. Tym bardziej, że to jego brat, ale mam typa dość. Odgrażał się naszemu psu, że coś mu zrobi. Zostawia śmieci na schodach do tego stopnia, że smród jest przeokropny jak się do domu wchodzi. Boję się, że lada dzień zalęgnie się jakieś robactwo. Jeździ po domu na deskorolce, oczywiście tylko w nocy. Gra na konsoli z dźwiękiem na ful i słyszę ciągle hałasy z góry. W dzień cisza. Uaktywnia się w nocy. Specjalnie zostawia otwartą furtkę, ostatnio nie zamknął drzwi wejściowych do domu. Co rusz przychodzą jacyś jego znajomi, pod jego nie obecność, i ja mam ich wpuszczać do niego, a przecież nie wiem co to za ludzie. Każdy może powiedzieć "ja od Tomka, miałem do niego wejść". Robi nam wszystko po złości, w domu są przez niego ciągłe awantury i jeszcze buntuje matkę. Czekam na dzień kiedy zniknie z naszego życia.
Rozdygotana, z trudem jakoś zasnęłam, mimo, że prosto w nasze okno włączył reflektory od auta.
W środę byłam nieprzytomna, ale jakoś przetrwałam dzień w pracy. W pracy wcinałam kanapki z chlebka bezglutenowego, z serem, szynką i warzywkami. Do tego wypiłam maślankę truskawkową i zjadłam banana. Dużo, ale praca to takie miejsce, gdzie ciągle chce się jeść i spać.
Po powrocie do domu zabrałam się za robienie obiadu. Zaserwowałam kaszankę z cebulką i ziemniakami, ale zjadłam odrobinę, bo znowu się źle czułam.
Byłam potwornie zmęczona i bolała mnie głowa. Kilka razy przysnęłam na siedząco. Ale nie było mi dane spać w spokoju, bo Tomek znowu hałasował przy aucie. Rafał po 22 wyszedł i spytał czy długo będzie jeszcze grzebał, a ten z ironią, że jak będzie trzeba to nawet do rana. Nie wytrzymałam. Zagroziłam, że wezwę straż miejską i natychmiast zaczęłam szukać numeru w Internecie. Rafał błagał mnie żebym tego nie robiła, bo nie chce awantur, ale miałam to w dupie. Skoro matka go nie nauczyła co to znaczy cisza nocna, to postanowiłam, że ja to zrobię. Na szczęście wyprzedziła mnie pogoda. Rozpętała się burza i zaczęło tak lać, że Tomuś musiał skończyć. Alleluja! Moje modlitwy zostały wysłuchane.
Według Endomondo zrobiłam 4,33 km.
W czwartek czułam się już nieco lepiej. W pracy dzień jak co dzień. Do jedzenia kanapki z chlebka bezglutenowego, z serem, szynką i warzywkami, jabłko i jogurt.
Wracając z pracy złapała mnie burza. Ja się burzy panicznie boję i miałam nadzieję, że szybko się wypada, bo w domu czekał Puszek, który będzie chciał wyjść. Niestety, pogoda nie była dla mnie łaskawa. Mimo burzy i lejącego deszczu musiałam z nim iść na spacer. Do domu ze spaceru wróciłam w ostatniej chwili. Jakbym wróciła 15 minut później, to brodziłabym w wodzie po kostki. Totalnie zalało całą ulicę. A woda na podwórku sięgała wysokości pierwszego stopnia schodów.
Mokra zaczęłam robić obiad. Biała z cebulką i frytkami z piekarnika.
Nagotowałam dla psa i szykowałam obiad na piątek, bo miałam zaplanowane spotkanie z koleżankami więc wiedziałam, że wrócę później niż zwykle.
Wg Endomondo zrobiłam w ciągu dnia 4,07 km.
W piątek w pracy do jedzenia kanapki z chlebka bezglutenowego, z serem, szynką i warzywkami, 4 koreczki śledzików giżyckich, maślanka cytrynowa i nektarynka. Niby piątek trzynastego, ale czekała mnie niespodzianka. Dostałam informację,że będę dostawać dodatek do pensji za lata pracy. Chyba się starzeję...
A po pracy wyżerka! Zrobiłyśmy sobie z kumpelami spotkanie integracyjne i poszłyśmy na pizzę i trochę się napić. Zjadłam trzy kawałki pizzy, wypiłam dwa duże piwa i dwa drinki. Nie żałuję, bo świetnie się bawiłam i uśmiałam się do łez. Trochę się upiłam, ale zanim dojechałam do domu to było ze mną lepiej. Rafał grzebał w BMW i zupy nie ruszył. No tak, nie miał kto wyjąć z lodówki i postawić garnek na gazie. Na szczęście psa nakarmił, choć dzwonił do mnie i pytał co mu dać. Z facetem gorzej niż z dzieckiem.
Z dobrych wieści - Tomek wyjechał. Nie będzie go przez miesiąc co najmniej. Piątek trzynastego, a taka miła wiadomość.
Endomondo wykazało 3,04 km.
(Wiadomo, że te wyniki z Endomondo są sporo zaniżone, bo za każdym razem nie wyciągam komórki i nie uruchamiam aplikacji.)
tutajdiana
18 lipca 2018, 08:10Spadek? BOMBA! Czekam na swoje, upragnione ważenie :D Pozdrowionka!
Dorota1953
15 lipca 2018, 18:25Ładną ilość kroczków robisz :) Gratuluję spadków wagi :) Powodzenia :)