Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Ze wstydem ku celowi


Któż, ach któż mógłby przypuszczać...

 ... że i ja ruszę dupencję z mieszkania swego, ciepłego i bezpiecznego na szerokie drogi pobliskiego parku. Hehe.

Zaczęło się od nałogowego wydawania pieniędzy na pierdoły. Jakkolwiek by tego nie postrzegać, cokolwiek by o tym nie myśleć było to lekarstwo... a tfu, nadal jest to lekarstwo na Weltschmerz. Rujnuje domowy budżet co prawda, ale jako, że w moim gospodarstwie nie ma domowego budżetu, tylko po opłaceniu mieszkania każdy wydaje na co chce, toteż nic nie rujnowało. A na problemy życia codziennego chwilowo kładło kojący balsam. Toteż byłam swego czasu ulubioną klientką wszelkich sklepów z asortymentem z serii upiększanie (czyt. zagracanie) domu, księgarni i drogerii. Tak też w moim domu pojawiła się Ona. Przywieziona z wakacji (?!?) książka (genialna zresztą) "Bieganie dla początkujących". Uznałam chyba chwilowo, że skoro nigdy nie biegałam, to jestem właśnie "początkującym", nie "leserem". Zresztą książki "Bieganie dla leserów" nie było, więc luz.

Dla ścisłości książkę kupiłam ponad rok temu. Hihi. Przeczytałam trzy razy, ale można uznać, że mało używana, bo faktycznie adidaski do parku wzułam na stopy dokładnie dwa razy. Rok temu. Od tego czasu wiele się zmieniło: przytyłam (a jakże), skanapiałam i uznać można, iż zaszły w mózgu dalekoidące zmiany, na gorsze niestety. No dobra, przyznam się - zestarzałam się z tempie ekspresowym, zupełnie niewynikającym z mojej metryki. Ech... Ale  ostatnio zapragnęłam znów wrócić na parkowe ścieżki. Okurzyłam książkę, przeczytałam znów (tak tak, czwarty raz, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że dość cienka jest) i zrobiłam pomiary, wydolnościowe oczywiście. Na litość wszechświata, nie mieściłam się w żadnej mierze! Jakkolwiek by nie naciągać i ściemniać, moja kondycja była i jest tak dramatycznie beznadziejna, że nie nadawałam się nawet na plan treningowy dla super początkujących. A dla leserów książki nie napisali. Warto podkreślić i uwypuklić w tym miejscu, że trening dla super początkujących trwa pół godziny (słownie: trzydzieści minut) i składa się w 95% z... marszu. I na to też się nie nadawałam. Chlip.

Ale, gdzież ideały i wiara w powodzenie przedsięwzięcia? Pomyślałam, co czasem mi się zdarza, że zmodyfikuję sobie "troszeczkę" ten plan, i wydłużę czas marszu do 100% czasu treningu. Kto kobiecie zabroni? Tak więc przywdziałam, co w domu miałam i ruszyłam. Po 20 minutach dostałam zadyszki, po 25 kolki, po pół godzinie dowlokłam się do domu. Ale za to marsz był w równym tempie, żwawy i sprężysty. A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale to był dopiero początek kłopotów.

Buty były słabym punktem akcji, bo choć były z firmy znanej i poważanej, i nawet rzekomo przeznaczone do biegania rekreacyjnego, to miały już x lat i były za małe co najmniej o rozmiar. Widać od ciastek nie tylko dupka rośnie. Hihi. Trzeba więc było rychło udać się do sklepu po nowe. Ale jako że nie byłam, i nie jestem, do końca przekonana ile moja motywacja do maszerowania przetrwa, postanowiłam nie inwestować dużych środków finansowych w equipment do nowej aktywności fizycznej (mam już bowiem w domu wyposażenie do gry w tenisa, w tym szaleńczo drogą rakietę, żeby ładnie wyglądała na najwyższej półce w szafie na strychu, do jazdy konnej, pływania, choć pływać nie umiem i piękne zestawy ubrań, kosmetyczek i toreb na siłownię i fitness, a ble, a kysz). Szukałam więc rozwiązań tanich, a nie tandetnych. I tak, obok drogerii i sklepów z akcesoriami dla domu, zostałam fanką Decathlonu. Nabyłam chybcikiem buty, oczywiście dwa razy droższe niż te, które planowałam kupić, a że dział "bieganie" był tak kuszący i pachnący przecenami, to od razu nabyłam legginsy do biegania, ocieplane, bo wiosna coś się opie... opieszale nadchodzi, bluzę do biegania, niby na chłodne dni, ale przydały się jeszcze podkoszulki i koszulki, żeby nereczki ochraniać. Zdrowie i profilaktyka przede wszystkim. I budżet się uszczuplił znacznie i to nadal był dopiero początek kłopotów.

Wracając do domu byłam przeszczęśliwa, jak zwykle po zakupach. Ale wróciwszy do domu i wdziawszy zakupione ubranka wpadłam w czarną rozpacz. Bo choć outfit wygodny był i jest bardzo, to jednak opina dość mocno i uwypukla niedoskonałości ciała... Dobra, jak ładnie by tego nie nazywać, wiadomo, że jestem gruba, leggins ocieplany udo i brzuch opina i wściec się można patrząc w lustro. Do tego jak tak opięty grubas wychynie do parku i zacznie MASZEROWAĆ, bo na bieganie kondycja jeszcze sporo czasu nie pozwoli, to współużytkownicy parku, chyba oprócz wiewiórek popadają ze śmiechu. Stwierdziłam, że nie będę maszerować, bo wszyscy będą się na mnie gapić...

I tu pojawił się On, głos odkrywcy, eksperymentatora i niedowiarka. Taaaak? Wszyscy się będą gapić? A kim są ci wszyscy? Sprawdźmy to.

No to wdziałam jogging outfit from Decathlon i sprawdziłam. Otóż z badań przeprowadzonych na jednoosobowej grupie grubasów w Parku Szczytnickim we Wrocławiu stwierdza się, że:

  • ludziom jakimkolwiek w ogóle nie chce się zapieprzać do parku po cokolwiek, więc park jest miejscem do maszerowania dla grubasów absolutnie bezpiecznym, bo nie ma tam jednostek ludzkich obcych, lub występują w ilościach znikomych,
  • na drodze z i do parku jednostki ludzkie występują i zaczepiają wzrok na grubasie, a nawet kpiąco się uśmiechają. Do jednostek tych należą: gimnazjaliści (za stara jestem, żeby się przejmować opinią smarkaczy), inne grubasy podróżujące autem, względnie autobusem, (błagam, nawet maszerując, a nie biegając jestem lata świetlne przed nimi, mentalnie oczywiście), bezdomni i pijacy (tych mi szkoda, oni nieraz miesiąc muszą przeżyć za to co ja wydaję jednorazowo w Decathlonie), koniec,
  • inne jednostki spotykane w parku oraz na drodze do i z parku, czyli inni biegacze, ewentualnie rowerzyści i rolkarze, panie z dziećmi lub psami, panowie z dziećmi lub psami, księża, ciecie na parkingu, itp., nie zwracają kompletnie na mnie uwagi, jestem dla nich tak samo przezroczysta, jak każdy inny, odziany w zwykły płaszcz i obuwie człowiek na ulicy.

Morał rodem z Konopnickiej: Wstyd za bycie grubym i samozaniedbanie powinien tkwić w nas głęboko, ranić, przerażać i nie dawać spokoju tak długo, jak długo nie dokonujemy wszelkich starań, by o swoje otłuszczone ciało zmienić.

Maszeruję, maszeruję, maszeruję codziennie. A ostatnio nawet zaczęłam trochę hycać. Tak tak, bieganiem nie można tego nazwać, bo to przypomina takie podskoki słonicy-baleriny. I naprawdę, zaprawdę przysięgam na wszystkie moje ciuchy z Decathlonu, nikt nie kładzie się na chodniku ze śmiechu, widząc jak w legginsach pomykam przez główną ulicę do parku, a potem hycam. 

A za rok półmaraton. Kto kobiecie zabroni?

STOPKA: Wpis ten powstał jako owoc natłoku przemyśleń pączkujących od nadmiaru czasu w święta spędzone z chorobą w łóżku oraz nadmiaru żurawinówki z colą (a kysz) prosto z Reala.

Pozdrawiam.

  • diuna84

    diuna84

    28 października 2015, 13:22

    https://app.vitalia.pl/index.php/mid/139/fid/1793/wyzwania/odchudzanie/challengeId/2427/name/SKACZ-po-szczupla-sylwetke-edycja-III- zapaszam

  • smerfkaa

    smerfkaa

    9 kwietnia 2015, 07:45

    Świetnie piszesz, aż mam ochotę wyjść pobiegać. Brawo za podejście. Dzięki za motywację.

  • nicky13

    nicky13

    9 kwietnia 2015, 03:57

    Ani nie ma co się wstydzić swojego ciała, ani tego, że się nad nim pracuje. Kropka. Powodzenia w hycaniu, a potem może nawet hasaniu. ;)