Tak sobie czytam te swoje wpisy sprzed lat i śmieję się z siebie... dokładnie tak jak napisałam... śmieję się z siebie. Te przemyślenia, ten zapał, ta wiara... wszystko właściwie o kant dupy roztrzaskać.
No ale znów jestem tutaj, lata mijają, a ja nic nie mądrzejsza, no ani chudsza.
I znów mogłabym dziś napisać, ze chcę zmian, że jest zapał, że wiary dużo, że tym razem to na pewno się uda. Jak patrzę na te daty, na cyferki kilogramowe, to wydaje się to żałosne. Tak, to dobre słowo. Żałosna jestem czasem. Konsekwencja to coś, z czym się nie urodziłam chyba. Można się tego nauczyć? pewnie tak, ale jak widać jestem odporna na wiedzę, uciekam z tej lekcji już 40 rok mojego życia.
Ale znów dam się zwieść chwili, znów pomarzę, że tym razem będzie ok, że wreszcie doprowadzę się do stanu, w którym polubię swoje odbicie w lustrze.
Dietkuję tydzień, coś tam drgnęło, jedna wpadka jedynie przez 7 dni i to niewielka.
Po co piszę? Może po to, aby mój wstyd był na tyle duży, by bardziej się zmobilizować? Może zadziała.
Na razie trwam przy założeniach. Przetrwam czy polegnę? Rozsądek mówi, że polegnę. Ale nadzieja podobno umiera ostatnia:) No i nie umarła jeszcze bidula.