Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Z piątku na sobotę spędziłam noc na koszt
państwa***...


...taki niefart. Nie, nie zamknięto mnie w areszcie. Ani nie była to izba wytrzeźwień. Wczorajszą noc spędziłam z córeczką, w szpitalu na obserwacji. Jeśli ktoś by się zapytał dzisiaj Zochacza, czy lubi grzyby odpowiedziałaby - marszcząc przy tym komicznie nosek - "o fuuuuj".

Nie lubi grzybów, bo źle się jej kojarzą. A z czym? Ano z płukaniem żołądka (nie wiem, czy i nie dwukrotnym). I z pobieraniem krwi. I z zakładaniem wenflonu. I z kroplówką. I takie tam różne niefajności.

 

W piątek po pracy pojechałam do Gdańska na cotygodniowe spotkanie z moją Panią Psycholog. Maciuś z dzieciakami (wystrojonymi na tę okazję przez Natalkę :)) wybierał się na urodziny synka przyjaciółki a ja po terapii miałam ewentualnie do nich dojechać - gdyby jeszcze impreza była żywa*** Szłam sobie niespiesznie Starym Miastem - bo miałam kilka minut czasu w zapasie - gdy zadzwonił mój chłop i poprosił, żebym zadzwoniła do znajomej pediatry i zapytała, czy jeśli dziecko zeżarło grzyba znalezionego w trawie, przyznało się i wypluło nieprzeżute części a resztę zwymiotowało, to ma jechać na pogotowie szybko, czy  bardzo szybko? Znajoma lekarka uspokoiła, że nic Zosi nie będzie - co prawda dzieci grzybów nie trawią i są one dla nich toksyczne w ogóle, nawet te jadalne - bo i grzyb trawiasty nietrujący i Maciek zareagował prawidłowo i w odpowiednim tempie (czytaj: piorunem). Ale do szpitala jak najbardziej kazała jechać. No to Gajol urodziny Tymka sobie odpuścił, zapakował dwójkę dzieci i hajda do szpitala. A ja, jak ten cieć ostatni, zostałam w Centrum Gdańska z wielką niewiadomą - wracać? Iść na terapię? Monsz kazali iść i nie wracać szybciej, to poszłam. Sama sesja była sierednia mocno, co Wam będę tłumaczyć...

 

Pognałam z powrotem, jakby mnie złe goniło - od razu do Redłowa do szpitala. I zostałam z dziecięciem (już po płukaniu kiszek, jeszcze przed wenflonem i kroplówką...), które piszczało mi, że głodne. I weź tu wytłumacz Srajtulinie, że nie dam mleka, że nakarmimy przez rączkę tym przezroczystym płynem, który robi "kapu-kap". I weź tu wytłumacz Królewnie, że kranik trzeba w rączkę włożyć. I że ukłuć jeszcze w paluszek ("Zobacz Zosiaku - ta krewka ma inny kolor, niż tamta. Jaki kolor ma krewka?" Aaaaa....). Dzielne to moje dziewczę, nie powiem - nawet Pani Doktor pochwaliła, że taki maluch a pięknie współpracowała przy płukaniu żołądka. Rzeczywiście, nie wierzgała przesadnie przy zakładaniu wenflonu - a to przecież na maksa nieprzyjemne i dość bolesne. Dała się zainteresować tym co się dzieje (niektórzy dorośli mdleją na widok krwi a ta zaobserwowała różnicę w kolorze :P) i wytłumaczyć sobie, dlaczego coś jej robimy i przyjęła do wiadomości, że będzie coś boleć***. Ale stres maksymalny i z powodu samego zdarzenia i z powodu całej tej szpitalnej historii. Zostałam w szpitalu z Zochaczem, Maciuś z Wojtulą pojechał do domu zapakować rzeczy dla mnie (choćby głupi pojemnik na soczewki z okularami i cokolwiek do jedzenia!) - do Wojtasa na czas ponownej wyprawy Maćka do mnie została ściągnięta z ww urodzin Szfagierra - cześć Ci i chwała za to, Gajowa :)

 

I tak sobie nocowałyśmy z Zosią, w całkiem komfortowych warunkach - dostałyśmy osobną salę (4 duże, puste łóżka, małe łóżko dla Zosi i rozkładana prycza dlamnie), chociaż w sali obok była trójka nieletnich i matka jednego z dzieci. Musiała naprawdę Zosia "wpaść w oko" personelowi, że dostałyśmy osobną salę. A może do obserwacji dają pustą? A może nie chcieli narażać zdrowego brzdąca na kontakt z chorymi dzieciakami? Nie wiem. Ale osobna sala była :) Zochlina zasnęła przy Bobie Budowniczym puszczonym z mężowskiej komórki a i ja nie siedziałam w noc, tylko usiłowałam zasnąć. Co łatwe nie było - ale dało się w końcu. Rano zmienił mnie Maciuś a ja zapakowawszy Łołosia (jak mówi na Wojtasa Zochacz) pojechałam na 8 rano do fryzjera. Później Maciek przejął synka a ja znów zostałam z Zosią i czekałam na obchód, żebyśmy mogły wyjść. Później Teściuffka, zakupy, przygotowania w domu (w postaci np. sprzątania, czy rzeźnicko ostrej zupy paprykowo-pomidorowej) - i o 18.33 odebrałam z dworca Kilarkę i Małą Madzię. I grill w naszej "kanciapce" (w końcu zrobię jej zdjęcia ;)) Ale to już temat na osobny wpis :)

 

Idę spać, bo zaraz będzie druga w nocy... Buziaki wrześniowe :)

 

PS. Zosia poszła do przedszkola. To też temat na osobny wpis. Ale dobrze jest. Mam nadzieję... :D

 

_____________________________________________________

***Kłamię bezczelnie - częściowo na koszt państwa, za część co miesiąc sama płacę a i pracodawca swoje dokłada...

***Z tego co wiem impreza była długo żywa, zdążyłam w szpitalu już wstać, jak co poniektórzy dopiero się tam kładli spać ;)

***Nie mówię dziecku "nic nie będzie bolało", skoro będzie bolało - drugi raz mi nie uwierzy. Wolę powiedzieć "będzie boleć, ale zaraz przestanie - daj, Mamusia podmucha i pocałuje"

  • livebox

    livebox

    5 września 2011, 07:56

    łoo matko,to ci przeżycia:) Ciesze się,że Zochacz taki dzielny.No i zdrowy!

  • hefalump83

    hefalump83

    4 września 2011, 17:54

    Ekstremalne przeżycia weekendowe. Dobrze, że mój jasiek tylko czasem peciaki zbiera z ziemi i udaje , ze pali jak dziadek :) Pozdrawiam i mam nadzieję, że Zosia będzie miała awersję do grzybów, które nie maja praktycznie żadnych witamin :D