Dołek nadal trwa. Czemu? Bo nie widze sensu niczego. Owszem są studia. Chęć pracy w zawodzie, ale - przestało dawać mi to szczęście i satysfakcję. Czuję się zmęczona pracami, studiami, ludźmi na studiach, problemami. Wstaje w ponurym nastroju, bez uśmiechu na ustach, uśmiech dla ludzi jest sztuczny - bo po co każdy ma wiedzieć co jest we mnie? Mają swoje problemy, poważniejsze niż moje. Na co im widzieć smutną twarz. Więc sie uśmiecham. Czasem powiem przyjaciołom co mi...ale ile można mówić, że jest mi źle? I oni mają dość mimo ze nie mówią. A ja sobie nie radze. Przestałam. Ile można?
Od liceum czuje jakbym miała ciągle pod górkę. W lo się zakochałam. Byłam jednak cholernie głupia i na własne życzenie straciłam coś fajnego. Żałuję do dziś, nie umiem się z tym pogodzić. Ta sytuacja poniekąd sprawiła, iż byłam na uboczu klasy. Byłam w niej ale mnie nie było. Po prostu. Nie czułam się akceptowana w grupie, czułam się złą, która skrzywidziła. Mineło lo - przeżyłam w sumie dzięki 3 klasie i koleżance co doszła. Odzyłam, mimo ze w słowo "przyjaźń" nie wierzyłam.
Studia. Ah studia. Nowe życie! Czemu nie. Można zacząć na nowo. Zaczęłam... Po 2 latach byłam sprana psychicznie. Bo tak mi zależało by być w przyjaźni, w końcu po tylu latach prawdziwej...że pozwalałam na za dużo.Czemu prawdziwej? Bo co nowy etap edukacji, ludzie co nazywałam przyjaciólmi - znikali... Otrząsłam się na 3 roku, gdy zaczęłam 2 studia. Zerwałam z przyjaźnią, co mnie zniszczyła, zamknęłam się. Jednak otworzyłam się na nowo na człowieka z którym byłam 1,5 roku, teraz jestem z nim w przyjaźni. Po pewnym czasie otworzyłam się na obecną przyjaciółkę. Na ludzi tez...ale nadal słysze od znajomych że jestem z boku np. grupy. A pytam "Po co?" Po co na siłę mam zdobywac aprobatę innych. Jak chcą - neich sami gadają, jak nie - ja się prosic nie będę. Już nie. Nie chce...
Teraz jestem sama. W każdym tego słowa znaczeniu. Owszem - jest dwójka przyjaciół, ale po doświadczeniu do teraz - ciągle we mnie jest myśl że i to się skończy. Bo w moim zyciu nie może być stabilizacji. Tylko studia są stabilne, chociaz ostatnimi czasy i tu są problemy. I rodzina, chociaż z lekka...zbyt konserwatywna.
Bywają wieczory jak ten, że jestem sama ze swoimy myślami, bo ile można przyjaciół męczyć na fb, smsami. Nie da sie. Trzeba byc samemu. A to mnie dobija. Już. Licencjat, powinnam być na końcu pisania pracy a nie mogę się skupić. Czytam ksiażki, patrze w ścianę, analizuję po raz enty swoje życie.
Zawsze miałam jedno tylko marzenie. Byłam za to gotowa dać wszystko. Kochac, być kochaną, założyć rodzinę... Mam prawie 24 lata. Jeden 3-tygodniowy w lo i jeden 1,5 letni związek na koncie. Od 10 miesiecy sama. Bez nadziei. Z problemem z waga, bo przez niedoczynność przytyłam. A co. Niech mi się choroba dowali. Walcze z wagą, chociaż dziś to nie poszło. Dzień ze mi nie zalezy. Bo co da że bede szczupła. Ktoś zwroci na mnie uwagę? Na ile. Na chwilę? Bo u mnie nie ma nic stabilnego... Codziennie pytam Boga - dlaczego? Dlaczego ludzie, bez urazy, chamscy, którym nie zalezy, źli - mają miłość, mają przyjaźń. A człowiek, który stara się pomagać innym, który od lat dostaje po tyłku, nie umie się nauczyć - nie może zaznać chociaż tej prawdziwej miłości... Ile można nosić te przysłowiowe ciernie. Krzyż. Za co? Że nie umiem chodzić do koscioła i spowiedzi. Że jestem póki co nadal wierząca, ale praktykuję jak muszę? Bo źle się czuję, idąć i mówiąc obcemu facetowi w habicie co zrobiłam źle, zastanawiając się - a czy on kilka h temu nie dobierał się do kogoś? Bo taki mamy świat... Nie wiem. Może.
Obecne przyjaźnie, związek który przeszłam dały mi wiele. Przestałam być miła, kochana. Nauczyłam się być wredna, złośliwa, chamska. Uważam to za zalety. Dzięki nim umiem sobie jakoś radzić. Wrażliwość i naiwność których nie umiem się pozbyc...Uważam za największe wady. Bo nadal dostaję po tyłku i będę dostawać.
Ktoś pewnie napisze - idź do psychologa! On Ci pomoże. A ja nie. Nie chce. Nie chce specjalistów. Pokonałam sama depresje, myśli samobojcze, cięcie się w liceum i na poczatku 1 studiów. Sama się z tego wyleczyłam. Stany depresyjne mam. i będe miec. I żadne terapie, psychotropy tego nie zmienią. To jestem ja. I wiem ze potrzebuje tylko jednego lekarstwa. Stabilizacji. Odrobiny szcześcia. Kogos kto bedzie, przytuli. Bedzie mimo ciezkiego charakteru. Dotrze do mnie. Najglebiej, gdzie nie dotarł nikt....
littlenfat
18 kwietnia 2014, 18:40Patrzę na długość postu i myślę: "Kurna dam radę to przeczytać?", ale każde Twoje słowo do mnie przemawia. Poniekąd masz rację. Ludzie przychodzą i odchodzą, ale wszystko polega na tym by żyć daną chwilą. Nie przejmować się tym co było, bo i tak przeszłości się nie naprawi, ani nie przejmować się tym co będzie, bo będzie to co być musi. Wiem, że łatwo mi to pisać i po części jestem hipokrytką, ale prawda jest taka, że trzeba w końcu zacząć żyć zamiast ciągle się przejmować.
marmat1990
18 kwietnia 2014, 19:37Zazwyczaj staram się tak do tego podchodzić. Ale czasem nachodzą mnie dni, że mam dość tak jak wczoraj. Zazwyczaj żyję tak jak mówisz, nie przejmuje się, zapominam, ale mam dni, czasem dłużej trwające czasem chwile, że wszystko wraca i po prostu zwala z nóg.
littlenfat
18 kwietnia 2014, 19:45Dobrze Cię rozumiem. Myślę, że każdy ma lepsze i gorsze dni. Grunt to starać się wyeliminować jak najwięcej tych gorszych :)
marmat1990
18 kwietnia 2014, 19:48Oj to fakt. U mnie najczęściej jest po prostu że jest dobrze, fajnie a potem wali się wszystko na raz i wszystkie złe myśli, nastroje się kumulują w jednym czasie. Wydaje mi się że wczorajszy dzień i dzisiejsze samopoczucie spowodowane są nerwami ostatniego czasu co ze mnie "wyszły". Licze że jutro/pojutrze bedzie lepiej.
littlenfat
18 kwietnia 2014, 19:51Na pewno będzie lepiej. Jak to mówią czas leczy rany :D A może jutro dla odmiany skumulują się same dobre rzeczy, kto wie :P
marmat1990
18 kwietnia 2014, 19:58mogłyby.. :) dzięki :*
kawonanit
18 kwietnia 2014, 09:58Każde zdanie, które tu padło jestem w stanie odnieść do swojego życia.... "A pytam "Po co?" Po co na siłę mam zdobywac aprobatę innych. Jak chcą - neich sami gadają, jak nie - ja się prosic nie będę. Już nie. Nie chce..." - jestem na tym etapie z rodzeństwem.... Jednym z powodów, dla których wybraliśmy Warszawę do życia, był fakt, że mieszka tu moje rodzeństwo.... Łatwiej było nam utrzymać sporadyczny kontakt telefoniczny jak byliśmy rozwaleni po całej Polsce, a teraz? Lepiej do siebie nie dzwonić, bo wypadałoby się umówić.... Kontakt zdechł. Od mamy ciągle słyszę, że się izoluję, że to wszystko przeze mnie, że zrobiłam się dzika, że ich unikam... Cóż... trudno unikać kogoś, kto nie próbuje z Tobą nawiązać kontaktu, prawda? Tak to wygląda w rzeczywistości. Przestałam się starać, przestałam zabiegać, przestałam żyć "jak wypada" i okazało się, że jestem sama. Sama, w sensie "wyklęta z rodziny", bo moje życie tak bardzo różni się od ich planów co do mojej osoby. Na szczęście żyje z człowiekiem, który łagodzi tą gorycz, gdyby nie on...cóż... nie mogłabym się nazwać osobą szczęśliwą.... W czasie studiów miałam podobne rozterki... Po nich przegrałam z "systemem". Teraz też nie jest różowo, a życie czasem toczy się poza mną.... ale przynajmniej żyję w zgodzie z samą sobą ;) A że tyle rzeczy się nie udało? Wierzę, że czekają na mnie lepsze :)
marmat1990
18 kwietnia 2014, 19:41Cieszę się, że ktoś to przeczytał. Cóz ja z rodziną mam różnie. Aktualnie ok bo nie jestem z chłopakiem którego oni nie trawili. jak byłam - rok to było totalne użeranie się, nagabywanie na mnie itp. Teraz - jest w miarę dobrze, ale tylko dlatego że nie wiedzą o 80% rzeczach co robię, co się u mnie dzieje. Wiem, ze jak powiem znów coś będzie źle. Nauczyłam się mieć tzw. "drugie życie", być inna w domu i inna na codzień. Wiec rozumiem te rozterki z rodziną, chociaż tak jak Ty nie mam. Bywało, że słyszałam, że rbię z domu hotel - ale to kwestia mieszkania nadal z rodzicami. Na szczęscie masz człowieka w którym masz oparcie. MI się właśnie ktoś taki by przydał..Życie wtedy byloby...łatwiejsze.