7 Marca 2012:
Dwa i pół tygodnia diety za mną. Na razie spożywam dziennie około 1200kcal. Do tego staram się zapewnić sobie odpowiednią dawkę ruchu. Ważę się co tydzień w poniedziałek rano. Po pierwszym tygodniu: 2,5kg mniej. Drugi tydzień: 1,6kg w dół.
Troche martwi mnie czy to aby nie za szybko... Staram się pić zalecane ilości płynów, w szczególności wody, która jak wiadomo na początku jest zwykle tymi spadającymi kilogramami.
Pewnie następne ważenie nie będzie już takie motywujące. Ten tydzień przebiega bowiem pod znakiem "kobiecego niedysponowania" więc napuchnięta jestem niczym balon. No ale przecież nie poddam się nawet jeśli cyferki na wadze pokażą: no progress... Zbyt długo praktykuję już te 2 tygodniowe zrywy, kiedy to obiecuję sobie zdobywać Mt. Everest, a zdobywam jedynie kolejną depresję i wcale nie mam na myśli depresji w sensie geograficznym.
Tak łatwo byłoby teraz sięgnąć do lodówki i zrobić sobie wielką bułę z mięchem, sosami i tłustym serem... Ale kto powiedział, że będzie lekko? Czyż nie tak kształtuje się charakter?