Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
o Białej Furii i plaży


Przysypiam: jest fajnie, cisza, za oknem poblask latarni, w łóżku kołdra ciepła i zawinięta wokół mnie w kokonik, właśnie minęła północ. Błogo. Mój mózg zaczyna podsuwać obrazy: błogo, plaża, greckie słońce...

SKRZYP!

No dobra, jednak nie plaża. Drzwi do pokoju. Ale przecież nie mojego, moje są zamknięte, pewnie A. wróciła z imprezy, jej drzwi są tuż obok moich, a skrzypią tak samo. Więc Grecja: plaża, słońce, wyjmuję ten krem do opalania... SKRZYP!

Cholera, mogłaby jednak otwierać te swoje drzwi nieco ciszej, w końcu już po północy, Grecję mi zaraz szlag trafi, sen ucieka, ale może jeszcze da się go złapać. Więc PLAŻA! Grecja! Słońce, morze, nie jest źle, słońce, tak, właśnie tak, więc ten krem do opalania...

JEBS!

Tak, właśnie ten moment wybrała Biała Furia, żeby władować mi się do pokoju, wskoczyć na łóżko i usadowić wygodnie w okolicach łona. Bo wiadomo, nigdzie tak wygodnie, jak u pańci w łóżku o północy. Zabiję kiedyś wariatkę, słowo honoru. O ile wcześniej nie zejdę przez nią sama na zawał. (A może właśnie o to chodzi? Taka gra: która którą pierwsza wykończy, ha, ha, kto by podejrzewał małą, puchatą, białą kulę futra, ależ skąd, wysoki sądzie, to był wypadek).

PS: A Grecję, oczywiście, szlag trafił.