Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Spacer po Zakopanym


26 września 2013 r.

Od rana zapowiadali deszcz. Jednak widok z okna był nieziemski. Nierzeczywisty. Nie mogę się przyzwyczaić do gór. Są piękne, majestatyczne i obce. Boję się i kocham. Przyciągają swoim magnetyzmem.

Dziś pojechaliśmy do Zakopanego. Przewodniczka zaprowadziła nas najpierw do starego kościółka. Kiedyś rządził tutaj proboszcz Józef Stolarczyk. Aby zachęcić parafian do chodzenia na nabożeństwa pozwalał im palić w świątyni. Palić fajki, oczywiście, bo rzecz się miała w latach 50-tych dziewiętnastego wieku. Gazda przychodził sobie do kościoła. W najlepszym niedzielnym ubraniu. I zanim rozsiadł się w drewniej ławce i zanim pokłonił się Bogu, to najpierw ogniem ze świecy płonącej na ołtarzu podpalał swój cybuch. Ale dzięki temu ksiądz miał frekwencję na mszach.

Usłyszałam też inną opowieść. O tym jak budowano kościół murowany w Zakopanym. Najpierw wykorzystano wszelkie materiały, które pozostały po hutnikach. Jednak to nie wystarczyło. A do kamieniołomów trudno było kogoś namówić, aby poszedł. Na wspaniały pomysł wpadł miejscowy proboszcz. Każdy kto cudzołożył za pokutę musiał iść do kamieniołomów po kamień na budowę kościoła. Wyobrażacie sobie ile dziś dzięki takiego rodzaju pokucie różnych rzeczy można by zrobić.


A później był spacer po Pęksowym Brzysku. To najładniejszy cmentarz jaki widziałam. Lubię oglądać cmentarze. Ten jest jednak wyjątkowy. Jedyny w swoim rodzaju. Pomijając fakt, że większość nazwisk wyrytych na tablicach jest znana ze szkolnych podręczników (Makuszyński, Witkacy, Chałubiński, Marusarz, Czech, Sabała, Przerwa ? Tetmajer itd.) to jest tu coś niepowtarzalnego. Mimo upływu lat ci ludzie ciągle żyją. A cmentarz sprawia wrażenie miejsca, gdzie tylko na chwilę przystanęli, by odpocząć. Żadnego patosu, cierpiętnictwa, niepotrzebnej gigantomanii. Proste, czasem nawet nieociosane kamienie, które dawno porósł mech, drewniane kapliczki, jakich nie spotyka się nigdzie indziej, rzeźby znanych mistrzów, szum lasów i wspaniały widok na góry czynią ten zakątek niepowtarzalnym.


Czarne chmury kłębiły się nad nami gdy szliśmy pod Gubałówkę . Po drodze odkryłam, że popsuły mi się buty. Jedyne, które nadawały się do chodzenie po górach. Pięknie się zapowiadał dzień. Na Gubałówkę wjechaliśmy koleją linową. Nie narzekam. Mogliśmy wjechać. Widok był całkiem całkiem na Zakopane. Przy okazji okazało się, że pamiątki z gór są dokładnie takie same jak te znad morza. Chociaż nie, foczki nigdzie nie widziałam. Wpadły mi za to w oko stringi z motywem góralskich chust. Jak schudnę to sobie kupię.

A później był jeszcze spacer Doliną Strążyską. Buty uwierały potwornie, ale warto było. Potok sobie szemrał cichutko, głazy stały, wybrałam sobie nawet jeden ładny kamyk na pomnik. Kiedy dochodziliśmy do herbarciarni wdzięcznej nazwie Parzenica zaczął padać deszcz. Ulewny deszcz. I przez niego nie usłyszałam jak zwoływano chętnych do wyprawy nad wodospad. Trochę żal. Ale za to zjadłam pierwszy raz w życiu rydze. Smażone. Pyszne były. Porcją podzieliłam się jednak. Za dużo jakoś tak.

Do autobusu wracaliśmy w strugach wody. Szybko się nóżkami przebierało, oj szybko. Później była jeszcze chwila na muzeum, gdzie kilka filmów o tatrzańskiej przyrodzie nam wyświetlono. Takie susły zapadają w sen zimowy na ponad 5 miesięcy. Pozazdrościć. Wypchane zwierzęta zdecydowanie mi się nie podobały. Ale to inna dyskusja, więc komentować nie będę.


Na zakończenie było jeszcze 40 minut na Krupówkach. No i dzięki temu mam nowe, czarne buty. Cudo.

 

Jedzenie

Kanapka ? 182

Kanapka - 120

Rydze smażone 200

Kawa ? 40

Cola ? 1

Śliwki 135

Alkohol 55

Placki smażone200

Sok jabłkowy 38

Jeżyny -100

Twaróg 100

Chleb- 90

Razem 1081

No i teraz wiem czemu byłam głodna.

Aha. Wieczorem rozegrano dwa turnieje. W warcaby byłam trzecia, a w szachy zwyciężyłam. Facetów na kolana położyłam, ale mistrzynią zostałam.