Pierwszy dzień diety.
Akurat nie mam napadu obżarstwa. Jest dobrze :)
Czuję się jak pionek na planszy do gry. Przede mną długa i kręta droga. Pełna niebezpieczeństw. Czyhają na mnie potwory zakamuflowane w postaci kuszących ciasteczek, torcików z wisienką, szklanek zimnego piwa i ....nie będę już wymieniać, dobrze? To może źle się skończyć.
Pani Dietetyk rzuca kostką i przydziela mi punkty na dany dzień. Żartuję, Pani Dietetyk ustala liczbę punktów specjalnie dla mnie. Dla mojej obecnej nadwagi, żebym dotarła do mety z napisem Waga Prawidłowa. Potrawy też są punktowane. Żeby było mi łatwiej otrzymuję propozycję posiłków z wyliczonymi punktami. Jak cudnie! Wreszcie nie muszę się martwić o białko i witaminy, tłuszcz i węglowodany. To jest zmartwieniem Pani Dietetyk. I nie muszę liczyć tych wstrętnych kalorii. Zresztą czy ktoś widział kalorię? No? Ja też nie. A ponoć mieszka w szafie i zwęża nam ubrania :)
Potrawy mają punkty (VitaPunkty) i kolory. Mogę je wymieniać jak klocki lego z puli zielonych, żółtych i czerwonych o określonej liczbie punktów. Wymieniać, na przykład gdy czegoś nie kupiłam, żeby przyrządzić posiłek według podanej propozycji.
Ruszam w trasę po mojej planszy. Jestem Wojownikiem. Hu! ha!
Tak wygląda Wojownik.
W czwartek ćwiczyłam jogę. Drugi raz w życiu. To joga 50+, czyli lajtowa, z uwzględnieniem schorzeń, wieku i stopnia zesztywnienia z braku ruchu. Co robimy? A tak sobie siedzimy w dziwnych pozach. Jejku, ile one wymagają wysiłku. Robi mi się gorąco, napięte mięśnie pracują, inne się rozciągają. Czuję jak tłuszcz zmienia się w energię i ulatuje w kosmos. Instruktor pilnuje, żebyśmy sobie nie zrobili kłopotu i nie nadwyrężyli kręgosłupa. Tłumaczy co i jak.
Pozycję wojownika robiłam stojąc plecami do ściany. Noga zgięta pod kątem 90 stopni, nie może być więcej. Nie obciążamy zgiętego kolana. Pracuje noga wyprostowana. Nie domyśliłabym się tego, patrząc na obrazek.
W poniedziałek idę do pracy po długiej przerwie. Wyjęłam z szafy ciuchy i zaczęłam przymierzać. Jak lecę po zakupy do spożywczego, mogę pod kurtkę włożyć cokolwiek, ale do pracy muszę wyglądać stosownie. Mąż mi doradza w sprawie tego, jak co na mnie leży, co uwydatnia, a co ukrywa. Wiele ubrań wraca na razie do szafy z powrotem. Nadają się: jedne spodnie, które nie są obcisłe i nie powodują wyglądu typu kasztanek na zapałkach i dwa-trzy rozpinane mięsiste swetry. Pod spód podkoszulki. Koniec.
I dobrze, nie będę tracić czasu na kombinowanie, może tę beżową bluzeczkę, ale ona jest cienka to do niej kamizelkę. Też beżową czy raczej kamizelkę kontrastową? A może jakąś grubszą? Jak będzie mi gorąco, to grubsza jest zbyt ciepła. A w cienkiej może być mi chłodno. Do beżu bursztynki czy sreberko?
I w końcu jadę do pracy taksówką.
Kiedyś postanowiłam malować oczy. Koleżanki w pracy namawiały mnie, żebym malowała, to będą wyraźniejsze, zwłaszcza za okularami. Zaczęłam malować.
— O, jak fajnie, masz tusz. Od razu lepiej! — zapiały.
— Mam. Za piętnaście złotych.
— O, to nie drogo.
— Piętnaście złotych dziennie. Tyle kosztuje taksówka, jeśli się bawię w tuszowanie rzęs.
Wiecie czego się najbardziej obawiam?
— PaniWu, ale utyłaś!
I będę musiała to przeżyć.
Rubakota
9 lutego 2013, 19:51Nigdy nie byłam na jodze. Kuzyn naśmiewał się z mojej kuzynki, że płaci 50zł za leżenie pod kocem :D bo tak ponoć zaczynały się jej ćwiczenia :) Ja nie potrafię zmobilizować się żeby iść na jakieś zorganizowane ćwiczenia. Mimo ze uwielbiam aerobik i step - sama nie dam rady sie zebrać. Czekam na wiosnę - bo mój Towarzysz Życia na rower to pierwszy :) :) :) Powodzenia w diecie :D
PaniWu
9 lutego 2013, 17:15Dziękuję :)
Anka.1991
9 lutego 2013, 16:03powodzenia! :)