Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
O "betonowej" motywacji...


Czy tylko ja mam tą dziwną przypadłość? 


Cały dzień (albo chociaż pół) zmarnowany na czasochłonne pierdoły, będące ucieczką od -wcale nie takich strasznych - obowiązków? I nie mam tu na myśli zobowiązań wobec rodziny, pracodawcy itp. Mam tu na myśli obowiązki wobec siebie. Obowiązki, które nie powinny być traktowane jak obowiązki, ale przyjemne rytuały. Bo w pierwszej kolejności mam obowiązek zadbać o siebie. O moje ciało, które – choć mądrzejsze ode mnie – uzależnione jest od moich zachcianek. Zachcianek, które często nie mają nic wspólnego z tym, czego moje ciało rzeczywiście potrzebuje. Jak na przykład zjedzone właśnie frytki, zwieńczone 3Bitem, niczym tort wisienką. 


I oczywiście, na koniec dnia, kiedy już więcej spieprzyć się nie da (bo więcej żołądek już nie zmieści), nagle doznaję olśnienia. Nagle mam sto zdrowych pomysłów na jutrzejszy dzień. Nagle zachciewa mi się ćwiczyć, no ale przecież „tak nie wolno, na pełny żołądek... No ale jutro to już bez wymówek!” 


Czy tylko ja mam tą dziwną przypadłość? 


Zryw motywacji na koniec dnia, kiedy już pora do spania. Snucie planów na następny dzień, mocne przyrzeczenie poprawy, gorliwe spisywanie listy zdrowych zadań (i posiłków). 


...A rankiem wszystko szlag trafia. W najlepszym wypadku – do pory obiadowej. Te cudowne wizualizacje mojej zdrowej przemiany już nie są tak kolorowe, jak poprzedniego dnia. Jakieś takie mgliste się robią, zaskakująco trudne do zrealizowania. A przecież poprzedniego wieczoru to było takie oczywiste! No właśnie, poprzedniego wieczoru… 


Nie cierpię tego, jak tracą na znaczeniu moje najmocniejsze postanowienia, kiedy tylko pojawiają się inne zachcianki. Te postanowienia są jak kamienie – atrapy. Dziwna metafora, więc wyjaśniam. Stoi sobie taki kamień, sprawia wrażenie solidnego i niewzruszonego (postanowienia wieczorne), a tu nagle pojawia się wiaterek (zachcianki dnia następnego), który zaskakująco łatwo zdmuchuje te kamienie. Okazuje się, że były one z kartonu (całkiem kamieniopodobnego!). 

Jaki morał z tej opowiastki? Trzeba te atrapy zalać betonem!  Betonem motywacji! Motywacji ciężkiego kalibru, a nie wagi piórkowej. Wybaczcie te dziwne porównania, ale mam w sąsiedztwie kamieniołom. Jak widać, z wszystkiego można czerpać inspirację