Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
cheat day? dzien tucznika?


No wlasnie... Zblizaja sie moje dni, wiec ciagnie do slodkiego jak nie wiem, mam taka ochote na slodkie przed tymi dniami jakos od pol roku, kiedys nie mialam. No nic czlowiek sie starzeje...

W tytule napisalam znak zapytania, bo zawsze jak czytam w pamietnikach czy na forum cheat day typu: "objadlam sie jak nie wiem co, zjadlam tabliczke czekolady z lodami i popilam piwem, ale nie moglam przestac  jesc i pic dopoki nie skoncze, wiec moge powiedziec, ze to jest moj cheat day" to mi sie troche smiac chce, ja bym to nazwala zwyklym obzarstwem. Jak juz mamy wierzyc w te magiczne slowka angielskie "cheat day" (ja za dzieciaka, a juz za dzieciaka sie odchudzalam, o ironio, ale o tym innym razem, nazywalam ten dzien "dniem tucznika"), to powienien to byc dzien zaplanowany, a nie wpakowywanie sobie wszystkiego do buzi bez opamietania, by pozniej pomyslec:"ah dobrze zrobilam, to dla poprawy metabolizmu, przeciez cheat day to cos pozytywnego". Czy moj dzien jest zaplanowany, po czesci tak. Sniadanie bylo jakie byc powinno: 3 sucharki, kawa z mlekiem, dwie sliwki suszne, pomarancz, pozniej zabralam sie za sprzatanie, pozniej sie pouczylam a potem poszlam na obiad i w sumie juz wczesniej pomyslalam, a pal licho zjem lasagne: wiec na obiad byla: lasagna dwa ogromniaste plastry szynki i troszeczke kapusty czerwonej z surowa marchewka, kawa. pozniej dalej sie uczylam, uczylam i uczylam i na podwieczorek byla herbata i gruszka gotowana z przyprawami chinskim (cos podobnego do pieprzu dobrze robi na kaszel). no ale jak pisalam na slodkie mnie wzielo, w szafce mam jeszcze pare herbatnikow czekoladowych, ale znajac zycie na dwoch sie nie skonczy wiec zrobilam sobie gorzkie kakao na chudym mleko z wiorkami kokosowymi i ze slodzikiem (wiem, wiem slodzik same zlo, ale kiedy ja nigdy do niczego cukru nie uzywam tylko do kakao, no w sumie moj kumpel ma racje: od cukru nie przytylas, wiec jak poslodzisz raz na ruski rok kakao cukrem nic ci sie nie stanie). No i tu zaczyna sie kwestia kolacji, a mianowicie ide ze znajomymi na beer and street food. Jak nazwa wskazuje piwo i jedzenie uliczne, czyli same niezdrowe i mega kaloryczne rzeczy. Wiem, ze alkohol jest kaloryczny, jak mi zwrocila uwage, i slusznie, jedna z uzytkowniczek z Vitalii, ale doszlam do wniosku, ze przez odchudzanie nie chce stracic swojego zycia towarzyskiego, ktore i tak ostatnio kuleje. Jak pisalam mam znajomych, ktorzy pija, dwoch moich najlepszych kumpli ma pub, wiec wychodzac z tymi ludzmi nie moge poprosic o szklanke wody (i zaplacic tyle ile za piwo...) jedyne, co to moge brac wino, chociaz moj ulubiony barman, ktory robi mi zawsze wymyslne drinki, chyba by mnie ukatrupil. Tak, wiem mozna by bylo powiedziec, badz asertywna, ty jestes ty, nie musisz robic to co twoi znajomi, tak to wszystko prawda, ale...ja jestem jak oni, naleze do tej grupy i przez diete nie bede zmieniac siebie. Zreszta wszystko jest dla ludzi, na pewno nie wypije, tak jak kiedys bywalo 5 drinkow 3 shoty. 

A na usprawiedliwienie mam pol godziny w jedna strone na rowerze, zeby dojechac do centrum: czapa, szalik, rekawiczki i jedziemy ;)

Ale sie zaslodzilam tym kakaem (kurde nie wiem, jak sie odmienia slowo kakao...)