Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Limanowa Forrest


W ostatni weekend miałem okazję uczestniczyć we wspaniałej biegowej imprezie – Limanowa Forrest. W sumie nie planowałem brać udziału w niej, ale skoro dyrektor biegu zaprasza nie można odmówić. Tusik dopadł nas u Gaby, po Półmaratonie Jurajskim i napomknął o swoim biegu. Ola bardzo chętnie się zgodziła, co mnie zaskoczyło, ale byłem zadowolony, bo wiedziałem, że na pewno będzie fajnie.

Do Limanowej dotarliśmy w piątek późnym wieczorem. Chwila pogawędki z Gabrysią i jej ekipą i czas na spoczynek.

W sobotę bieg towarzyszący. Droga na start była długa, ale że autobusy przyzwoite, a i towarzystwo wyborne to czas szybko zleciał. W końcu dotarliśmy. Najpierw pomknęli rowerzyści, potem my. Nie planowałem pobijać rekordów. Wystartowaliśmy całą rodzinką i naszym celem było pokonanie trasy z dziećmi. Gabrysia i nowopoznana Ola wraz ze swoimi pociechami też miały podobny plan. Tak powstała ekipa nazwana przez Gabrysię ekipą „Pierwszej Szansy” (dla naszych dzieci). W końcu 18,5 km to nie jest mało dla dorosłego, a co dopiero dla naszych przedszkolaków.

Początek był trudny – szliśmy asfaltem, który bardzo wykańczał. Jedynie starszym chłopcom w tym Piotrkowi to nie przeszkadzało i pomknęli tak, że dłuższy czas ich nie widzieliśmy. W końcu to zaniepokoiło Olę i Piotrka od Gabrysi. Przy pomocy Tusika udało się ich zatrzymać by poczekali na nas. Dzieci ledwie się snuły asfaltową drogą w górę. Udało nam się dotrzeć do pierwszego punktu odżywczego. Ten punkt to mały sklepik w którym można było brać co się chciało ze szczególnym uwzględnieniem lodów. Dzieci zjadły po 3 lody i były szczęśliwe. Organizatorzy dostali od sponsorów dużo lodów w związku z tym cała dwudniowa impreza przebiegała pod znakiem dowolnej ilości darmowych lodów. Po 40 min. odpoczynku ruszyliśmy dalej.

Na dalszej trasie nie było już tak wspaniałych punktów odżywczych. Mieliśmy jednak dobrze zaopatrzone plecaki więc gdy dzieci już całkiem padały robiliśmy postój na małą przekąskę. Wycieczka była wspaniała. Dyrektor biegu – Tusik towarzyszył nam ile mógł – widać było, że zależy mu na naszej Ekipie Pierwszej Szansy. Dzięki temu mogliśmy liczyć, że kiedy byśmy nie dotarli do mety nie zostaniemy zdyskwalifikowani. Pod koniec trasy Julia zupełnie opadła z sił. Nic nie pomogło uruchamianie jej wyobraźni, wjeżdżanie na ambicje, zabawy itp. rzeczy. Porozmawialiśmy trochę na temat tego dlaczego się tak męczy i jak ja to widzę kiedy przeżywam takie męki pod koniec maratonu i jak wspaniała nagroda pokonania samego siebie czeka na mecie. Rozmawialiśmy o tym i o innych sprawach w akompaniamencie piosenek grupy Sabaton które puszczałem z mojej komórki wiedząc, że muzyka poprawia Julii nastrój. Kolejny zakręt to kolejne zawiedzione nadzieje Julii na spotkanie mamy i metę (Ola z resztą ekipy i Piotrkiem czekali na nas przy źródełku). W końcu przez muzykę lecącą z komórki usłyszeliśmy szalejących chłopaków. Julia dostała nowych sił. Zadowolona dotarła do reszty ekipy. Wszyscy pomału się zbierali byśmy mogli ruszyć dalej. Przedtem jednak Julia nie odmówiła sobie przyjemności zamoczenia nóg w źródełku. Chwila przerwy i ruszyliśmy dalej, już wszyscy razem. Julia już mocno zmęczona, ale dzielnie szła naprzód. W końcu zobaczyliśmy metę. Z Julią popędziliśmy. Finisz Julka miała zabójczy. Wyprzedziła mnie o kilka metrów i przede mną wpadła na metę, którą tworzyły wolontariuszki i Pan mierzący czas. Byliśmy bardzo miło zaskoczeni, że czekało na nas tylu wolontariuszy – mimo tego, że pewnie od kilku godzin nikt już nie przybiegał. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Dostaliśmy medale i wodę. Bieg ukończyliśmy – dzieci też. Jestem bardzo dumny z Julii za to, że pokonała swoje słabości i dotarła do mety. 18,5 km pokonaliśmy w ok. 8 h. Wspaniała wycieczka.
Odpoczęliśmy chwilę i ruszyliśmy w dół do asfaltu. Tam z Piotrkiem pojechaliśmy po nasze auta i podjechaliśmy po nasze dzielne rodziny. Wróciliśmy na nocleg. Tam już rozpoczęła się impreza integracyjna. Zostaliśmy przywitani oklaskami. Nawet nie poszliśmy się odświeżyć zostaliśmy wchłonięci we wspaniałą imprezę. Dzieci szalały, my się integrowaliśmy. Było rewelacyjnie. Obiadajac się kiełbaskami z grilla i … lodami posiedzieliśmy chyba do 22.

W niedzielę był bieg główny. Startowałem w nim tylko ja. Było tylko 6,5 km tyle, że pod górę i spowrotem. Powiem szczerze nie byłem przygotowany do takiego biegu szczególnie, że słyszałem opinię o trudnych podbiegach i jeszcze gorszych zbiegach. Planowałem pokonać trasę w jakieś 2 h. Ruszyliśmy, początek biegłem – było dość łagodnie w górę. Planowałem biec ile się da, a potem maszerować. Kiedy zaczęło się ostro w górę przeszedłem do marszu. Równym tempem, uparcie szedłem naprzód. Sapiąc jak lokomotywa równym krokiem, czując jakby w głowie biło mi serce, pokonywałem kolejne metry wzniesienia. Powoli pokonywałem kolejnych biegaczy i nordików. Mimo, że ciężko, szło mi się fajnie – nawet się nie spostrzegłem (po pół godzinie wspinaczki) dotarłem na szczyt. Tam po złapaniu oddechu przeszedłem do truchtu, a jeśli trasa pozwalała do biegu. Grzbiet się jednak szybko skończył i przyszedł czas na zbieg. Truchtałem nim w dół powoli, asekuracyjnie – może zbyt asekuracyjnie, bo zaczęli mnie wyprzedzać ci których wyprzedałem na podbiegu. Ważniejsze były dla mnie jednak moje kolana niż wynik. Kiedy skończył się ostry zbieg wydłużyłem krok i przyspieszyłem. Znów to ja zacząłem wyprzedzać. Nieco ponad kilometr przed metą postanowiłem, że co jak co, ale pokonam gościa w czarnej koszulce, który biegł przede mną jakieś kilkaset metrów. Powoli go dochodziłem ale i tak kiedy zobaczyłem metę miałem do niego kilkanaście metrów. Przyspieszyłem więc przechodząc niemal do sprintu. Kilkadziesiąt metrów przed metą zrównałem się z nim. Nie chciał mi jednak oddać pierwszeństwa – przyspieszył, ja też. Przeszliśmy do regularnego sprintu, ledwie łapałem oddech – niewiem, ale ostatnie kilkanaście metrów chyba pokonałem na bezdechu. Wspaniały finisz. Był ode mnie szybszy. Podziękowaliśmy sobie. pokonałem trasę w 51 min. byłem zaskoczony swoim wynikiem. Poczekałem jeszcze na Gabrysię. Potem jeszcze rozmowy z Gabrysią i innymi znajomymi szybka kąpiel, rozdanie pucharów i ruszyliśmy do domu, po drodze zahaczając o Karczmę Rzym w Suchej Beskidzkiej. Diabeł mnie nie porwał. Ta karczma to już tradycyjne miejsce naszych postojów w trakcie wypraw na wschód.

To był wspaniały weekend. Gabrysiu, Piotrku, Tusiku dziękuję wam. Ola dopytuje gdzie i kiedy następny bieg – bardzo jej się spodobało.