Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Półmaraton Warszawski. Część I: poranek


Gdyby przypadkiem ktoś przeczytał tą epopeję do końca, koniecznie pochwalcie się tym dokonaniem w komentarzu ;) Napisałem ją w innym celu, ale wrzucam na Vitalię, może kogoś zainteresuje jak wygląda atmosfera i przebieg zawodów.

 Mój najważniejszy aż do jesieni start w tym roku. Wstaję o siódmej po sześciu godzinach snu. Tyle śpię normalnie, ale przed zawodami wypadałoby dodać jedną, a nawet dwie godziny aby dobrze wypocząć. Ostatnio czytałem nawet, że cały poprzedzający tydzień należy się dobrze wysypiać, no ale ostatni dzień najważniejszy.

Nie poczytuję za złośliwość losu tego, że akurat tej nocy przypadła zmiana czasu na letni, kradnąca godzinę drogocennego snu. Wszyscy wiedzieli o tym wcześniej i można się było przygotować. A jak ktoś wolał do późna czytać nową książkę, kupioną tego dnia na targach sportowych, to jest sam sobie winien.  Cóż, przynajmniej tym razem stres przedstartowy ominął mnie szerokim łukiem i zasnąłem dość szybko.

Rzut oka na termometr – o kurcze, miało być 8C, a jest dopiero 3C! Pnie się w górę, ale czy za 2 godziny będę mógł wynurzyć się z auta w docelowym stroju? A co mi tam, najwyżej będę paradował w foliowym worku przez miasto.

Dalej tradycyjna przedstartowa celebracja – śniadanko (takie jak zwykle), przypięcie numeru do koszulki, chipa do sznurowadła, smarowanie palców sudocremem, oplastrowanie się, sprawdzenie zegarka, założenie pulsometru i ciuchów, zmiksowanie banana z twarogiem w roli węglowodanowo-białkowego posiłku regeneracyjnego… i już 8:45, czas wychodzić.