Koniec festiwalowego szaleństwa i rachunek sumienia. Przez cztery dni jadłam co bądź i gdzie bądź, o systematyczności, czy dietowych racjach pokarmowych, raczej nie myśląc. W nagrodę waga pokazała mi plus kilkadziesiąt deko. Ech.... ale nie dało się inaczej na polu namiotowym z dostępem do gotowych posiłków. :) W każdym razie ruszałam się intensywnie, biegając od sceny do sceny, od spotkania do spotkania. Ćwiczyłam jogę o poranku, stałam w kilometrowych kolejkach po wszystko. Świetne ćwiczenie cierpliwości. ;) Wczoraj zaliczyłam nawet godzinę pływania. Na pewno ponad dwa kilometry przepłynęłam, ale w pewnym momencie zawsze przestaję liczyć długości. Wiem, wiem. Tłumaczę się jak przestępca. :D
Za to od JUTRA JUŻ BĘDĘ GRZECZNA ;) i do przodu :) A właściwie w tył, w jakiś cień, bo podobno ma być czterdzieści stopni ? Strach się bać. Nie lubię takich upałów.
Syl_wia73
4 sierpnia 2015, 15:59Tak byłam na Woodstocku. Jak co roku. :) Chociaż trochę jestem zła, bo dotarłam dopiero w czwartek rano i ominęło mnie sporo atrakcji. Cóż, życie nie zawsze pozwala robić na co się ma ochotę. No ale teraz faktycznie koniec szaleństw i grzecznie :)
Vannesa
4 sierpnia 2015, 13:31Czyżbyś była na Woodstocku:)? oj tak, cierpliwości można się tam nauczyć :) hehe
teologg
4 sierpnia 2015, 05:54poszalałaś a teraz czas wracać na dobrą drogę :-) dobrze ze miałaś sporo ruchu