Wczoraj miałam się nygusić i generalnie odmawiać sobie pokus ciasteczkowych, podczas gdy "zitkowy luby" wżerał - tak tak można to powiedzieć, bo jedzeniem tego nie nazwę - masakryczne ilości słodyczy. Na złość mnie? Ale plany się zmieniły i trafilismy na mikro impreze, uśmiałam się, więc mięśnie brzucha ćwiczyły, przynajmniej tak sobie to tłumacze, ale też nie odparłam ochoty skosztowania kanapeczek i sałatki. Chipsy w ogóle mnie nie interesowały więc i tak jestem z siebie dumna. Pochłonełam 3 lampki wina domowej roboty i matko bosko! jakie ono było mocne. Rano do pracy myślałam, że się z łóżka nie zwleke, na szczęście któciótko więc zaraz potem poczułam taki pseudo kacowy głód. Niestety najgorszym moim przyzwyczajeniem jest niejedzenie śniadań, i odpracowuje to potem. Myśle teraz, że może mogłabym sobie kanapki czy coś przygotowywać wieczorem na rano? Wypróbuje to w nastepnym tygodniu, ale trudno jest tak poprostu rzucić 2 letnie przyzwyczajenia. Śniadanie zjadłam w postaci dwóch tostów z dżemem i kawką a potem zapadłam w taki lekko 3-4 godzinny sen, wstyd - przynajmniej nie jadłam w tym czasie. Zastanawiałam się nad tym czy ja jestem na diecie czy jak to jest, wychodzę z założenia, że się poprostu ograniczam. Bo jak bedę odmawiać sobie ciastek to w końcu sie na nie rzuce, ale jak zjem jedno to się zaspokoje i już nie będzie za mną chodziło. Do tego codzienny ruch w postaci ćwiczeń i gitarrrrra. Ale chodzi za mną ta kopenhaska, tak poprostu by się lepiej poczuć pare kilo mniejsza, generalnie kiedyś testowałam i 5 dni przetrzymałam, ja wiem, że dla pełnego efektu powinno się dotrwać do końca bo nie ma rezultatu i bla bla bla, ale wtedy przez te 5 dni schudłam ok 4 kg i gdyby nie to, że potem wróciłam do swoich obżartych wieczorków z lubym to przybyło na nowo. Może od poniedziałku? ale robie plany. A gdyby tak od początku pisania tego pamiętnika stasowała diete, to już mielibyśmy 3 dzień, heh jakie to demotywujące.