Ufff... Już za mną ten ciężki weekend. Cały czas towarzyszyło mi złe samopoczucie, senność, niechęć do wszystkiego. Walczę z uczuleniem na ustach. Na koniec w niedzielę pokłóciłam się z chłopakiem. Efekt taki, że weekend zmarnowany, nic się nie nauczyłam do obrony (a miałam mieć przynajmniej połowę ogarniętą), bałagan jak był tak jest, do tego jestem zmęczona hałasem, ciągłą budową za oknem (nawet w soboty), sąsiadem z jego muzyką głośną i użeraniem się ze wszystkim. Zamiast korzystać z pogody, walczyłam z wiatrakami. Krótko mówiąc: dobrze, że weekend się skończył.
Wracam na dobre tory diety. Co prawda dziś czeka mnie obiad w Ikea (jej!, nie trzeba gotować!), ale wliczony w bilans. W planach wegańskie klopsy i warzywa.
Z planów ćwiczeniowych miała być joga, ale wolałabym się pouczyć, więc jeżeli najdzie mnie wena, zrezygnuję z ćwiczeń na dziś. Ewentualnie jakiś marsz późnym wieczorem.
Ach, i przyznaję sobie jedną buźkę sukcesu za wczoraj: Kamil zamówił pizzę i zostawił mi połowę, a ja zjadłam tylko jeden kawałek w ramach obiadu - reszta nietknięta. Brawo Ja!