Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
porzeczki


Zabrałam się za porzeczki w końcu. Teściowie mają krzak czerwonych porzeczek na działce i nie jedzą. Teściowa zaproponowała mi, żebym sobie nazrywała, bo tak się zmarnują. Pomyślałam, czemu nie - może mi zasmakują? Bo na przykład malin nigdy nie lubiłam i uważałam za kwaśne, a w tym roku jem ze smakiem. To pewnie dlatego, że nie jem słodyczy i rzeczy wydają mi się słodsze. 

W domu jednak okazało się, że porzeczki są strasznie kwaśne i za nic ich nie zjem ot tak. Szukałam pomysłu w internecie co mogę z nimi zrobić i jedyne co przypadło mi do gustu to galaretka. Oczywiście zrobiłam po swojemu, bo w necie jakieś czasochłonne przepisy, wymagające przecierania i długiego gotowania no i wsypania tony cukru. Po prostu zagotowałam porzeczki z dwoma płaskimi łyżkami cukru i wodą, a potem zblendowałam. No galaretka się nie zrobiła - za krótko gotowałam albo dałam za dużo wody i za mało cukru. Ale powstał mus, który jest jadalny.

A co poza tym? Zrobiłam sobie iście królewską kolację - najpierw sałatka z serem feta, cebulą, pomidorem, ogórkiem, rukolą i oliwą z oliwek. Potem kieliszek musu z porzeczki, miseczka malin i borówek. Potem skyr tiramisu. Po zjedzeniu tego wszystkiego miałam już uczucie pełności jak po kompulsie, a to przecież same zdrowe rzeczy. No ale objętościowe i błonnik. Zjadłam jeszcze 30 g cheetosów pizza, by dobić kalorie do 1700. Mogłabym ich nie jeść, ale czemu sobie odmawiać, skoro limit jeszcze niewyczerpany.

Poruszałam się trochę na orbitreku. Tętno niskie i mało spaliłam. Nie wiem czemu od jakiegoś czasu nie mogę go podbić. Zarzuciłam treningi siłowe. W sumie ostatnio to robię tylko te 10000 kroków dziennie i to wszystko. Jakiegoś lenia treningowego załapałam.