Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Chyba pora coś zmienić bo cukrzyca puka do drzwi...

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 8502
Komentarzy: 67
Założony: 13 stycznia 2025
Ostatni wpis: 15 lipca 2025

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Tetania

kobieta, 34 lat, Tak

172 cm, 68.40 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

15 lipca 2025 , Skomentuj

Zabrałam się za porzeczki w końcu. Teściowie mają krzak czerwonych porzeczek na działce i nie jedzą. Teściowa zaproponowała mi, żebym sobie nazrywała, bo tak się zmarnują. Pomyślałam, czemu nie - może mi zasmakują? Bo na przykład malin nigdy nie lubiłam i uważałam za kwaśne, a w tym roku jem ze smakiem. To pewnie dlatego, że nie jem słodyczy i rzeczy wydają mi się słodsze. 

W domu jednak okazało się, że porzeczki są strasznie kwaśne i za nic ich nie zjem ot tak. Szukałam pomysłu w internecie co mogę z nimi zrobić i jedyne co przypadło mi do gustu to galaretka. Oczywiście zrobiłam po swojemu, bo w necie jakieś czasochłonne przepisy, wymagające przecierania i długiego gotowania no i wsypania tony cukru. Po prostu zagotowałam porzeczki z dwoma płaskimi łyżkami cukru i wodą, a potem zblendowałam. No galaretka się nie zrobiła - za krótko gotowałam albo dałam za dużo wody i za mało cukru. Ale powstał mus, który jest jadalny.

A co poza tym? Zrobiłam sobie iście królewską kolację - najpierw sałatka z serem feta, cebulą, pomidorem, ogórkiem, rukolą i oliwą z oliwek. Potem kieliszek musu z porzeczki, miseczka malin i borówek. Potem skyr tiramisu. Po zjedzeniu tego wszystkiego miałam już uczucie pełności jak po kompulsie, a to przecież same zdrowe rzeczy. No ale objętościowe i błonnik. Zjadłam jeszcze 30 g cheetosów pizza, by dobić kalorie do 1700. Mogłabym ich nie jeść, ale czemu sobie odmawiać, skoro limit jeszcze niewyczerpany.

Poruszałam się trochę na orbitreku. Tętno niskie i mało spaliłam. Nie wiem czemu od jakiegoś czasu nie mogę go podbić. Zarzuciłam treningi siłowe. W sumie ostatnio to robię tylko te 10000 kroków dziennie i to wszystko. Jakiegoś lenia treningowego załapałam. 

14 lipca 2025 , Skomentuj

A było tak fajnie...Mimo beznadziejnej pogody pojechaliśmy z mężem na działkę. Teściowie mają tam domek. Pierwszy raz w tym roku zaplanowaliśmy wyjazd i oczywiście pogoda musiała się zepsuć. W piątek lało od samego rana. Po pracy trochę się uspokoiło, jednak dalej było pochmurnie i mżawka. Wsiedliśmy do samochodu z naszymi bagażami i ruszyliśmy w trasę.

Na działce wszystko mokre, momentalnie przemokły nam buty. Mąż zaczął chodzić boso, by się uziemić, ja w końcu też się przekonałam. 

Siedzieliśmy tam aż do niedzieli. Mimo prognozowanej deszczowej pogody nie było tak źle. To znaczy padało, ale taka mżawka/kapuśniak. Dało się zrobić grilla i posiedzieć na zewnątrz. W drewnianym domku też było przyjemnie, pachniało mokrym drewnem i świeżym powietrzem. 

W końcu zaczęłam słuchać "Pomocy domowej" na storytel, książki, którą mój mąż polecał mi już od miesiąca albo dwóch. Już dawno żadna książka tak mnie nie wciągnęła. 

Jedliśmy codziennie grilla i spacerowaliśmy po mokrym lesie. W sobotę było tylko 14 stopni, ale jakoś to znieśliśmy. Właściwie to przyjemnie było poczuć zimno po tych ciągłych upałach. W nocy odpalaliśmy sobie farelkę.

Jedyny mankament to brak łazienki... Jest tylko taki wychodek, trzeba wyjść z domku i go obejść. A ja wstaje sikać w nocy. Kilka razy. No nie pospałam za dobrze, bo bałam się wyjść z pełnym pęcherzem na zewnątrz gdy było ciemno. Raz obudziłam męża, jak już nie mogłam wytrzymać.

Woda jest tylko zimna i zlew też stoi na zewnątrz, z każdym myciem naczyń i umyciem rąk trzeba iść za domek. 

Wszyscy się nam dziwili, że w taką pogodę pojechaliśmy na działkę, ale my potrzebowaliśmy takiego resetu. Po takim weekendzie docenia się wygody, jakie się ma na co dzień. Chociaż ja już tęsknię. Było naprawdę fajnie...

A waga? Przed wyjazdem na działkę się zważyłam i było 67,95 kg. Pierwszy raz zobaczyłam w tym roku 67 z przodu. A po przyjeździe znowu 68,5 kg, więc nie zmieniam wskaźnika. Myślę, że to bardziej zatrzymanie wody niż obżarstwo bo grilla jadłam bez pieczywa - zamiast tego dużo warzyw i owoców. No dobra, jadłam jeszcze skyry słodkie i ciastka owsiane. Przepadłam, bo ostatnio odkryłam skyr o smaku tiramisu. Ma tylko 123 kalorie i smakuje obłędnie. Ale woda mogła mi się zatrzymać bo dużo słonego żarcia z  grilla i jestem przed okresem. Mimo wszystko było warto jechać. 

Dzisiaj już powrót do liczenia kalorii i szarej rzeczywistości. Burzowo jest i wilgotno. Pochodziłam na orbim ale dałam radę 20 minut i musiałam iść się myć. Wyszłam wieczorem na dwór, licząc, że się orzeźwię, ale było tak samo jak w domu i po spacerze wróciłam cała spocona. 

Głowa mnie coś cały dzień pobolewa. Od pogody pewnie.

8 lipca 2025 , Skomentuj

Ostatnia sobota była taka cudowna, słoneczko, działeczka, grill. Trochę sobie pofolgowałam, ale szacując kalorie wyszło 1900, więc nie najgorzej, zwłaszcza że był spacer i spaliłam aktywnością z 400 kalorii.

Za to w niedzielę... katastrofa! Nie wiem dlaczego, dopadł mnie taki dół, że było mi wszystko jedno. Zjadłam wstrętnego loda proteinowego i przestałam potem liczyć. Tak, to był kompuls. Obżarłam się tak, że nie mogłam oddychać na siedząco i musiałam się położyć. Na pewno przekroczyłam zero kaloryczne. Sama nie wiem dlaczego. Ani razu mi się to nie zdarzyło odkąd jestem na diecie. Były dni, że jadłam więcej, ale nie wychodziłam poza zero kaloryczne.

Przeraziło mnie to, bo dotąd dieta szła mi naprawdę ładnie. A tu takie coś. I nawet nie czułam przyjemności z jedzenia. Jadłam jakbym chciała się ukarać. Bolał mnie brzuch, ciężko się oddychało. A mimo to jadłam.

W zeszłym roku w taki właśnie sposób odzyskałam stracone wcześniej 10 kg w dwa miesiące. Obżerałam się pod korek codziennie... Ale to było w październiku a teraz jest lipiec.

To jeszcze nie koniec. Wczoraj obudziłam się z zapaleniem ucha. Po południu już mnie bolało przy jedzeniu, więc wzięłam ibuprom i wykopałam z apteczki krople. 

Jeszcze nie przeszło. Biorę leki, jestem rozbita, ucho przytkane i szumi w nim. Ech. Nici z ćwiczeń. Tylko bym leżała. Dietę trzymam, ale jestem zrezygnowana. Po tym kompulsie strasznie nabrałam wody albo tłuszcz odrósł, w każdym razie czuję się gruba. A już miałam uczucie prawie płaskiego brzucha.

Zastanawiam się, czy to nie przez nabiał. Jem codziennie skyr na śniadanie, a wieczorem sałatkę z fetą lub mozarellą. Może nie powinnam go jeść. Ale bardzo lubię nabiał no i syci mnie... to mój zamiennik słodyczy. Ale jeśli przez niego mam to zapalenie ucha i puchnę? Sama już nie wiem. Może jak wyzdrowieję to ograniczę go na jakiś czas i zobaczę, czy opuchlizna zeszła. Dzisiaj jest w sumie trochę mniejsza - więc albo to przez kompulsa, albo nie wiem co.

Mam nadzieję, że się wykuruję do weekendu... Chociaż pogoda akurat taka, że tylko w domu siedzieć. Leje non stop i tak ma być cały tydzień.

5 lipca 2025 , Skomentuj

Waga niby ta sama, ale wszystkie parametry się poprawiły. Białko - wreszcie dobiło do 15%, tkanka tłuszczowa spadła o 0,2%, wiek metaboliczny 39 lat a było 40. Mięśnie trochę wzrosły. Czyli jakiś progres jest. Może to przez wczorajsze bieganie wieczorem zatrzymałam wodę. Ważne że waga stabilna i jest lepiej. Rok temu ważyłam kilogram więcej, ale miałam dużo więcej tkanki tłuszczowej. 

4 lipca 2025 , Skomentuj

Dzisiaj zaskoczyłam samą siebie. Ale zacznijmy od początku... Temperatura niby spadła, ale ja nadal odczuwam jakby było +30 stopni. Przez to jestem rozdrażniona a w pracy to normalnie włączył mi się jakiś agresor. Przeczytałam artykuł o wpływie upału na człowieka - kiepsko, powoduje rozdrażnienie i agresję. Czyli się zgadza. Potem sprawdziłam biomet bo jestem meteopatą. Biomet niekorzystny. Aha. Wszystko jasne.

Stres spowodowany pracą i tym, że niedosypiam cały tydzień spowodował, że poczułam widmo zbliżającego się kompulsa. Świadomie na obiad pożarłam 1000 kalorii. Zrobiłam placki z cukinii (450 g cukinii), z szynką, z czosnkiem, z serem żółtym, smażone. Wyszły dwa talerze tych placków jak porcja dla dwóch osób a ja to pożarłam w 5 minut jak jakieś zwierzę... Potem jeszcze zjadłam loda proteinowego z lidla, który jest proteinowy tylko z nazwy. Na yt jakaś baba zachwycała się, że to wspaniały zdrowy słodycz, a to g... w smaku, bo smakuje jak zwykły chemiczny odpad, ma 100 substancji chemicznych w składzie i syrop glukozowy po którym jak wiadomo odpala się odkurzacz. No ale zwiodła mnie, bo powiedziała "120 kalorii i 5 g białka" a w rzeczywistości okazało się, że ten baton lodowy ma 140 kcal i 4,8 g białka na 100 g, co sprawia, że jest proteinowy jedynie z nazwy i zwykły skyr bije go na głowę. No ale że już dokonałam zakupu tego badziewia (i to dwóch paczek, bo dwa różne smaki, ech), musiałam dokonać przynajmniej degustacji. Więc zjadłam wczoraj czekoladowego, a dzisiaj białoczekoladowego i oba są ohydne. I wyłączają ośrodek sytości, bo mimo że zjadłam 1000 kalorii dalej chciałam się rzucić na jedzenie. Miałam ochotę na wszystko co jest w domu.

Uratowało mnie to, że poszłam spać. Drzemka godzinna trochę ostudziła emocje. Po przebudzeniu usiadłam i zaczęłam się zastanawiać, co robić. Mąż w pracy na popołudnie, więc sama w domu. Ćwiczyć totalnie mi się nie chciało, bo upał. Poza tym jutro ważenie, więc jak poćwiczę siłowo to mogę zatrzymać wodę. To nie ćwiczyć. Usiadłam sobie i zaczęłam robić to co lubię najbardziej: bluzkę na drutach i słuchanie youtuba na zmianę z Wizą na miłość na Maxie.

Na youtube ostatnio posucha straszna. Nic ciekawego. Mignął mi jakiś film Marty Kruk "Jak się odchudzać bieganiem". Początkowo go olałam. Włączyłam coś tam innego. Często oglądam kanały kryminalne. No ale jakieś ziarno zostało zasiane, bo wróciłam do tego filmu o bieganiu. Przesłuchałam 3 i pół minuty i zaczęłam sobie myśleć, jak to fajnie w sumie jest biegać. Przypomniałam sobie, jak kiedyś biegałam. Zaczynałam wiele razy. Mój najwyższy zryw trwał dwa miesiące i doszłam do 30 minut nieprzerwanego biegu truchtem, co uznawałam za swój wielki sukces. Przypomniało mi się, jak bieganie dobrze mi robiło na głowę. I najważniejsze: jak mi się po nim zawsze odechciewało jeść. I że fajnie by było do tego wrócić...

Otworzyłam nawet kalendarz, żeby sobie hipotetycznie sprawdzić, ile treningów mogłabym zrobić do urlopu. Tak biegając co drugi dzień, bo regeneracja też musi być. Oczywiście liczyłam od poniedziałku, bo dzisiaj... no musiałabym się przygotować do wyjścia, a nie chce mi się...No i nie mam żadnej koszulki do biegania...

Ale potem poczułam tak silny impuls, wręcz bicie serca, że teraz albo nigdy. Była 19, w 5 minut się ogarnęłam i wyszłam z domu uzbrojona w bidon z wodą. Zadzwoniła jeszcze akurat do mnie siostra, ostrzegłam ją, że może słyszeć moje sapanie i ruszyłam do ataku.

Przebiegłam bez żadnej przerwy 9 minut, z telefonem przy uchu, a bidonem w drugiej ręce, przytakując jeszcze temu, co siostra opowiadała. Tętno miałam 160 już po 5 sekundach biegania... Potem zwolniłam i maszerowałam kilka minut i już na zmianę robiłam marsze i biegi, aż zaliczyłam 30 minut. Przebyłam tak trasę 3,5 km i spaliłam 250 kalorii. Co oznacza, że mogę jeszcze zjeść coś na kolację i będzie deficyt. Mimo obfitego obiadu.

Ludzi było sporo, trochę się przejmowałam bo włożyłam krótki spodenki. W jednym miejscu samochód czekał aż przebiegnę i czułam, że kierowca gapi się na moje latające uda... Bo moje ciało jest takie lejące, jak je poddawać wstrząsom, to widać cellulit. Miałam też nieprofesjonalną koszulkę z bawełny, totalnie niesportową. No i ten bidon mi przeszkadzał.

Ale mignęła mi też gdzieś w dali biegająca inna babka. Ona miała nerkę. Pomyślałam sobie, że oprócz koszulki przydałby mi się właśnie taka nerka, albo mały plecaczek na bidon. Jakbym oczywiście zamierzała to powtórzyć.

Było fajnie i czuję się psychicznie lepiej...

2 lipca 2025 , Komentarze (2)

Dziś mój setny trening w tym roku na orbitreku. Naprawdę jestem z siebie dumna, bo wycisnąć 40 minut gdy jest 30 stopni upału to trzeba się zmusić. Pot dosłownie kapał ze mnie.

Gdy w styczniu zaczynałam swoją przygodę z odchudzaniem, nie miałam za bardzo pomysłów, co robić. Jako pierwszy pomysł przyszło mi na myśl, żeby poćwiczyć 100 dni na orbitreku. Wydawało mi się, że to będzie dużo i pewnie osiągnę już swój cel związany z redukcją.

Fakt, schudłam już prawie 12 kg, ale to nie koniec, bo mam jeszcze trochę zbędnych kilogramów, które chcę zrzucić.

Czy będę dalej chodzić na orbitreku? Zobaczymy...

1 lipca 2025 , Skomentuj

Dzień jak zwykle za szybko zleciał i za mało na wszystko czasu. A nawet nie miałam drzemki. Poćwiczyłam dziś na orbitreku i to dwa razy, bo rano ok. 20 min i pod wieczór 30 min. Zrobiłam też 15 minutowy trening siłowy na ręce. Ciężko mi się zmusić do ćwiczeń bo jest bardzo gorąco. Ale kalorie się same nie spalą, a jeść się chce. 

Idę, bo zasypiam na siedząco.

30 czerwca 2025 , Skomentuj

Dzisiaj spróbowałam się zdyscyplinować bo dawno nie ćwiczyłam siłowo. Zrobiłam trening 15 min z hantlami, więcej mi się nie chciało... Dobre i to... Gorąco jest. Pochodziłam potem na orbitreku ze 40 min do Kanapowców. 

Mąż wychodząc do pracy odkrył, że mam na nodze kleszcza. Niestety już wbitego w skórę i opitego krwią. Szybka akcja usuwanie. Został mi niewielki rumień i opuchlizna w tym miejscu. Nie wiem jakim cudem się ten kleszcz przypałętał, wczoraj faktycznie chodziliśmy po lesie, ale po powrocie do domu się umyłam i żadnego stwora nie widziałam... Może gdzieś się schował w ubraniu i zaatakował nocą, nie wiem czy kleszcze mogą przeskoczyć np. metr z krzesła na łóżko. 

Nigdy nie miałam wbitego kleszcza, tylko łaziły mi po skórze. A teraz takie coś. Może się schizuję, ale czuję jakby bolały mnie mięśnie i stawy i lekko drapało w gardle. Chyba zamówię sobie czystek... I coś odstraszającego to dziadostwo. Ech. 

28 czerwca 2025 , Komentarze (2)

Tak przeczuwałam nieśmiało, że chyba coś schudłam, bo od paru dni czuję nieznany dotąd luz w okolicach brzucha... Cały czas macam ten brzuch z niedowierzaniem i zastanawiam się, gdzie on jest... I nawet zakładając obcisłe spodenki, ze zdziwieniem stwierdziłam, że w pasie są teraz dobre, a nie obciskają... No i mam - ważę 68,45 kg! Czyli zeszło porządnie, bo 0,9 kg. Dawno nie miałam tak dużego progresu, więc się cieszę. Pora teraz przyzwyczaić się do nowej wagi i dalej cisnąć.

Czy to moc arbuza? Raczej nie. Dostałam okres i ostatni tydzień nie przekraczałam dziennie 1800 kcal. Ale arbuz będzie w mojej diecie nadal. Oczywiście, jako dodatek, a nie główny posiłek.

Ciekawostka: rok temu o tej porze ważyłam 71 kg. Też się odchudzałam, ale nie miałam takich hamulców na słodycze i jadłam normalnie pieczywo. Trudno mi było przez to wytrwać na diecie, miałam napady głodu i waga skakała. Potem przed urlopem przycisnęłam głodówkami i udało mi się w 3 tygodnie zejść do 67 kg, ale ta sylwetka nie była wcale fajna. To nie było takie prawdziwe schudnięcie z tłuszczu. A waga oczywiście bardzo szybko wróciła na 69 kg. W tym roku mam szansę zejść jeszcze niżej i bardzo bym chciała stracić jeszcze te 3-4 kg do urlopu. Motywuje mnie to, że w szafie leżą trzy pary fajnych spodenek, które na ten moment jeszcze są trochę za ciasne. Znaczy wejdę w nie i zapnę, ale jest niekomfortowo. Jeszcze trochę trzeba zlecieć z tego tłuszczyku.

27 czerwca 2025 , Skomentuj

Dzisiaj wietrznie i deszczowo, więc odkurzyłam orbitreka. Zaczęłam oglądać od nowa ostatni sezon Kanapowców. Dziwnie się to teraz ogląda, jak wie się, jak na koniec się zmienili. 

Wczoraj byliśmy z mężem na grillu i trochę zaszalałam. W sensie zjadłam 3,5 kiełbasy. Bardzo się objadłam, właściwie to mogłam przestać jeść wcześniej bo już mi nie smakowało. Tylko czułam, jak okropnie słona jest ta kiełbasa. Pierwszy raz jadłam grilla bez żadnego pieczywa, zawsze jadłam więcej bułek niż kiełbasy.

Odkryłam też serię świetnych skyrów w biedronce. Wiśnia w czekoladzie albo pomarańcza w czekoladzie. Szkoda tylko, że w najbliższej biedrze ich nie ma. Będę musiała jechać zrobić zapasy. Mąż jadł sobie loda na patyku w czekoladzie, a ja skyr i nie czułam żalu, bo w smaku był świetny. Podejrzewam, że jakbym spróbowała teraz zwykłego loda to skręciłoby mnie od tego mocno słodkiego smaku.

A i zatęskniłam za arbuzem. Już wczoraj miałam na niego ochotę, po tej słonej kiełbasie. Ale nie chciałam rozkrajać, bo to cały duży owoc. Dzisiaj jednak go pokroiłam na kawałki i 1/4 zjedliśmy a resztę schowałam do lodówki. Mam nadzieję, że nie straci mocno na smaku.