Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
1 dzień biegania


Dzisiaj zaskoczyłam samą siebie. Ale zacznijmy od początku... Temperatura niby spadła, ale ja nadal odczuwam jakby było +30 stopni. Przez to jestem rozdrażniona a w pracy to normalnie włączył mi się jakiś agresor. Przeczytałam artykuł o wpływie upału na człowieka - kiepsko, powoduje rozdrażnienie i agresję. Czyli się zgadza. Potem sprawdziłam biomet bo jestem meteopatą. Biomet niekorzystny. Aha. Wszystko jasne.

Stres spowodowany pracą i tym, że niedosypiam cały tydzień spowodował, że poczułam widmo zbliżającego się kompulsa. Świadomie na obiad pożarłam 1000 kalorii. Zrobiłam placki z cukinii (450 g cukinii), z szynką, z czosnkiem, z serem żółtym, smażone. Wyszły dwa talerze tych placków jak porcja dla dwóch osób a ja to pożarłam w 5 minut jak jakieś zwierzę... Potem jeszcze zjadłam loda proteinowego z lidla, który jest proteinowy tylko z nazwy. Na yt jakaś baba zachwycała się, że to wspaniały zdrowy słodycz, a to g... w smaku, bo smakuje jak zwykły chemiczny odpad, ma 100 substancji chemicznych w składzie i syrop glukozowy po którym jak wiadomo odpala się odkurzacz. No ale zwiodła mnie, bo powiedziała "120 kalorii i 5 g białka" a w rzeczywistości okazało się, że ten baton lodowy ma 140 kcal i 4,8 g białka na 100 g, co sprawia, że jest proteinowy jedynie z nazwy i zwykły skyr bije go na głowę. No ale że już dokonałam zakupu tego badziewia (i to dwóch paczek, bo dwa różne smaki, ech), musiałam dokonać przynajmniej degustacji. Więc zjadłam wczoraj czekoladowego, a dzisiaj białoczekoladowego i oba są ohydne. I wyłączają ośrodek sytości, bo mimo że zjadłam 1000 kalorii dalej chciałam się rzucić na jedzenie. Miałam ochotę na wszystko co jest w domu.

Uratowało mnie to, że poszłam spać. Drzemka godzinna trochę ostudziła emocje. Po przebudzeniu usiadłam i zaczęłam się zastanawiać, co robić. Mąż w pracy na popołudnie, więc sama w domu. Ćwiczyć totalnie mi się nie chciało, bo upał. Poza tym jutro ważenie, więc jak poćwiczę siłowo to mogę zatrzymać wodę. To nie ćwiczyć. Usiadłam sobie i zaczęłam robić to co lubię najbardziej: bluzkę na drutach i słuchanie youtuba na zmianę z Wizą na miłość na Maxie.

Na youtube ostatnio posucha straszna. Nic ciekawego. Mignął mi jakiś film Marty Kruk "Jak się odchudzać bieganiem". Początkowo go olałam. Włączyłam coś tam innego. Często oglądam kanały kryminalne. No ale jakieś ziarno zostało zasiane, bo wróciłam do tego filmu o bieganiu. Przesłuchałam 3 i pół minuty i zaczęłam sobie myśleć, jak to fajnie w sumie jest biegać. Przypomniałam sobie, jak kiedyś biegałam. Zaczynałam wiele razy. Mój najwyższy zryw trwał dwa miesiące i doszłam do 30 minut nieprzerwanego biegu truchtem, co uznawałam za swój wielki sukces. Przypomniało mi się, jak bieganie dobrze mi robiło na głowę. I najważniejsze: jak mi się po nim zawsze odechciewało jeść. I że fajnie by było do tego wrócić...

Otworzyłam nawet kalendarz, żeby sobie hipotetycznie sprawdzić, ile treningów mogłabym zrobić do urlopu. Tak biegając co drugi dzień, bo regeneracja też musi być. Oczywiście liczyłam od poniedziałku, bo dzisiaj... no musiałabym się przygotować do wyjścia, a nie chce mi się...No i nie mam żadnej koszulki do biegania...

Ale potem poczułam tak silny impuls, wręcz bicie serca, że teraz albo nigdy. Była 19, w 5 minut się ogarnęłam i wyszłam z domu uzbrojona w bidon z wodą. Zadzwoniła jeszcze akurat do mnie siostra, ostrzegłam ją, że może słyszeć moje sapanie i ruszyłam do ataku.

Przebiegłam bez żadnej przerwy 9 minut, z telefonem przy uchu, a bidonem w drugiej ręce, przytakując jeszcze temu, co siostra opowiadała. Tętno miałam 160 już po 5 sekundach biegania... Potem zwolniłam i maszerowałam kilka minut i już na zmianę robiłam marsze i biegi, aż zaliczyłam 30 minut. Przebyłam tak trasę 3,5 km i spaliłam 250 kalorii. Co oznacza, że mogę jeszcze zjeść coś na kolację i będzie deficyt. Mimo obfitego obiadu.

Ludzi było sporo, trochę się przejmowałam bo włożyłam krótki spodenki. W jednym miejscu samochód czekał aż przebiegnę i czułam, że kierowca gapi się na moje latające uda... Bo moje ciało jest takie lejące, jak je poddawać wstrząsom, to widać cellulit. Miałam też nieprofesjonalną koszulkę z bawełny, totalnie niesportową. No i ten bidon mi przeszkadzał.

Ale mignęła mi też gdzieś w dali biegająca inna babka. Ona miała nerkę. Pomyślałam sobie, że oprócz koszulki przydałby mi się właśnie taka nerka, albo mały plecaczek na bidon. Jakbym oczywiście zamierzała to powtórzyć.

Było fajnie i czuję się psychicznie lepiej...