Za oknem lipcopad. Leje cały dzień i tak ma być następne trzy dni. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ucięłam sobie 2-godzinną drzemkę bez wyrzutów sumienia, że tracę piękną pogodę za oknem. Musiałam odespać bo 7 godzin snu, jeszcze przerywanego wędrówkami do kibla, to dla mnie za mało.
Poza tym miałam ciężki dzień. Mój mąż był na wycięciu zmiany, która mu odrosła. Dermatolog wymroziła mu niby jakiegoś włókniaka, a w tym miejscu zaczęło wyrastać coś dziwnego. Kazałam mu iść na wizytę kolejną, bo mu się nie chciało i od razu dostał skierowanie do chirurga. Chirurg był zdziwiony, że dermatolog zmieniła koncepcję i powiedział, że jakby się okazało, że to czerniak, to nie powinna tego wymrażać... Boże, mam miękkie kolana jak to piszę i tylko staram się o tym jak najmniej myśleć. Już w ciągu dnia łapała mnie jeszcze panika i łzy napływały do oczu. Wyniki dopiero za 3-4 tygodnie. Uważam że czas oczekiwania jest skandaliczny no ale cóż. Nic nie zrobisz. Można tylko starać się nie myśleć. Jeszcze jestem przed okresem to psychika krucha.
Po drzemce dałam sobie solidny wycisk na orbitreku, żeby ciało wiedziało, że wstało. 45 minut biegu w tętnie 120-135 na wszystkich poziomach od 1 do 15 i z powrotem. Cała zlana potem. Spaliłam 300 kalorii wg opaski, a wg orbitreka 370. Opaska mi coś zaniża tętno mam wrażenie, ale i tak się nią sugeruję przy liczeniu kalorii.
Fajnie było sobie przypomnieć, jak ćwiczenia robią dobrze na głowę. Gdyby nie to, to bym miała kompulsa i jeszcze czuła się usprawiedliwiona. A tak zamknęłam się w tych 1800 kaloriach.
W ogóle nie chcę zapeszać, ale jak na bycie tydzień przed okresem czuję się szczupło. Nic nie spuchłam na twarzy, brzuch też jakiś mały. Pierwszy raz tak mam od niepamiętnych czasów. Może ciało ma wreszcie właściwą wagę i nie puchnie. Albo to przez te owoce co jem, bo działają moczopędnie.