Ponieważ w sprawach finansowych załatwianych przez internet
bywam - delikatnie mówiąc - roztargniona, mąż towarzyszy mi, ... tfuuu!..., ja towarzyszę mężowi w
procedurze przedłużania abonamentu.
- Chyba wezmę "siłę błonnika" tylko na kolejny miesiąc, bo
może mi się znudzić... - jak zwykle moje decyzje są asekuracyjne.
- Ile schudłaś w lipcu?
- Tak ze 6-7kg - rzucam od niechcenia, choć wiem z
chirurgiczną precyzją, że dziś waga pokazała o 7.3 kg mniej niż przed miesiącem.
- Mało, nic nie widać! Bierzemy promocję na 3 miesiące! - (klik) - wyrok zapada błyskawicznie.
- No, jak to nie widać? - oburzam się. - Wbiłam się wczoraj w
spodnie z zeszłego lata.
- Taaak, a kto rozsuwał suwak w kościele? Bierzemy dietę i
fitness!
- Fitness?!
- No pewnie, żeby cycki pozostały na swoim miejscu, a nie
robiły za pelerynę - złapał mnie za omawiane miejsce.
- Tylko nie fitness ... - zajęczałam, wyrywając się.
- No, dobrze..., na razie fitness na tydzień, a potem ...
zobaczy się. (klik) Tu pytają, czy masz miażdżycę.
- Wiesz, że nie mam. I niewydolności i zaparć też nie.
- Zaparć to nie masz, ale zapierać się, oj, to potrafisz. Ale
ja sobie nieźle z tym radzę, prawda?