Przepraszam, że nie zaglądałam tu przez kilka dni, ale bałam się, że jak zacznę pisać, to wsiąknę na amen, a sprawy zawodowe i rodzinne zajmowały mi ostatnio 150% czasu.
Zanim napiszę na temat samego procesu odchudzania, chciałabym cofnąć się trochę. Zacznę może od tego, że wagę, do której się doprowadziłam, czyli 167 kg (taki mam pierwszy wpis w zeszycie, w którym próbowałam notować to, co jem na kilka tygodni przed odchudzaniem) uzbierałam w ciągu ok. 7 lat. Wcześniej miałam oczywiście tendencję do tycia, zawsze byłam grubsza niż rówieśniczki w szkolne, jako nastolatka balansowałam na granicy nadwagi i otyłości, na studiach dochodziłam do wagi 100 kg, pierwsze lata pracy przyniosły mi 123kg. Przez te wszystkie lata próbowałam się odchudzać, bardzo impulsywnie i bez głowy, najczęściej po prostu głodując. Ważąc 123 kg po raz pierwszy uczciwie zabrałam się za odchudzanie, czyli zrzuciłam wagę do 70 kg w ciągu 10 miesięcy. Oczywiście po odchudzaniu małe odbicie do 75 kg i 6 kg nadwagi, co mi nie przeszkadzało. W mojej ocenia wyglądałam dość dobrze i nie walczyłam o te kilka kilogramów. Kiedy zakończyłam okres spadku wagi, okazało się że nadal nie umiałam się odżywiać, nie potrafiłam określić swojej miary jedzenia. Nie jadałam śniadań ani drugich śniadań, pierwszym moim posiłkiem był obiad, który jadłam dopiero po powrocie do domu. Wygłodzona często dosłownie rzucałam się na jedzenie i zjadałam więcej niż planowałam. Kierowana wyrzutami sumienia i chęcią utrzymania wagi zmuszałam się do wymiotów. Takie incydenty zaczęły zdarzać się coraz częściej no i wpadłam w bulimię. W ciągu popołudnia zjadałam wszystko, co miałam w domu. Miałam trzydzieści lat, byłam sama, mieszkałam sama, nie musiałam oszczędzać pieniędzy. Jadłam wszystko z wyjątkiem słodyczy, bo od nich tyłam szybciej. Rano, po wieczornym obżarstwie nie byłam głodna, trzymało mnie tak do 13-14-tej. Po pracy szłam na zakupy spożywcze, doszło do tego że kupowałam jedzenie z myślą, żeby zjeść i zwymiotować. I tak w kółko. Jedyne co było dla ważne to praca i jedzenie. Praca, bo pozwalała na nieograniczone zakupy, a po południu realizowałam swój nałóg. Na szczęście pracę miałam wymagającą dobrego wyglądu, więc pilnowałam wagi. Prawie natychmiast po każdym obżarstwie wymiotowałam, a jak trochę przytyłam to na jakiś czas przechodziłam na półgłodówkę, zrzucałam wagę i wracałam do nałogu. Nie chciałam do niego wracać, zawsze miałam nadzieję, że to już ostatnie odchudzanie, ale nie wychodziło. Bulimia wracała wcześniej czy później. Nie potrzebowałam kontaktów ze znajomymi, rodziną - przeszkadzali, przedłużali okres oczekiwania na obżarstwo, a po epizodzie obżarstwa nie mogłam nic robić, aż do wymiotów. Miałam świadomość patologii, ale nie potrafiłam się z niej wyrwać. Próbowałam szukać pomocy w lekach, ale nie działały - nie hamowały epizodów obżarstwa tylko utrudniały wymioty, pogłębiając moje poczucie winy i chęć poprawy samopoczucia kolejnym obżarstwem. To wszystko trwało 10 lat. W wieku 40 lat straciłam czujność, przytyłam najpierw trochę, potem więcej, nie udało się włączyć na czas dietki i waga pokazała 110 kg. Przy bulimii i takim trybie życia i odżywiania poszło szybko. Znów musiałam się porządnie odchudzić, wymagało to lepszego zaplanowania i dłuższego czasu. Odchudzanie trwało 6-8 miesięcy, nie pamiętam dokładnie. Zaczęłam jeść śniadania, zabierać ze sobą do pracy jedzenie, jadłam skromną kolację i nie jadłam po kolacji. Waga wróciła do 70 kg. Marzyłam o tym, żeby to był koniec moich kłopotów. Zaczęłam mieć więcej wolnego czasu, poznałam mojego obecnego partnera. Kiedy go poznałam zwróciłam również uwagę na to czy jest szczupły i jak się odżywia. Bałam się jak ognia trafić na smakosza z dużym brzuchem, bo to by mnie wpędziło do grobu. Na szczęście ten mój wybranek był wychudzonym człowiekiem po przejściach, po związku z alkoholiczką, samotnie wychowującym 3 dzieci. Po kilku miesiącach bycia razem okazało się, że dzieci mojego partnera to jeden wielki problem. Niestety alkoholizm matki odbił się na nich w najgorszy możliwy sposób - były uszkodzone, najgorzej najmłodsza Emilka - ona miała (i ma do dzisiaj i tego się nie wyleczy) Płodowy Zespół Alkoholowy, starszy o 2 lata Robert też miał problemy, najmniej uszkodzona była najstarsza Natalia. Aby właściwie zająć się dziećmi musiałam zrezygnować z dotychczasowej pracy (była wyjazdowa) i znaleźć sobie taką,żeby wieczorami wracać do domu. Wróciłam więc do wyuczonego zawodu. Jeśli chodzi o odżywianie to była ruina. Miałam świadomość rozwalonego metabolizmu i braku umiejętności dostosowania odżywiania do potrzeb organizmu. Wiedziałam, że całe życie albo tyłam albo chudłam, nigdy nie udało mi się utrzymać stałej wagi nawet przez marne 2 tygodnie. Nie chciałam już wymiotować, nawet nie znalazłabym na to czasu. O mojej bulimii powiedziałam partnerowi, współczułam mu i zostawiłam wybór, bo wiedziałam, że trafił z deszczu pod rynnę, wyplątał się z alkoholiczki aby związać się z bulimiczką. Chyba nie wiedział co go czeka, powiedział nawet, że jeśli mi to pomaga, to mogę sobie wymiotować. Tyle że ja już nie chciałam. Przez pierwsze miesiące jak zjadłam za dużo to miałam poczucie winy i kusiło mnie żeby to rozładować, ale szybko przeszło. Zaczęłam ponosić konsekwencje. W pierwszym roku przytyłam z 70 do 130 kg, Pomyślałam sobie, że skoro mój partner i jego dzieci są szczupli, to wystarczy jeśli będę jadła to co oni i tak jak oni, to nie przytyję. Ale ja jadłam nadal więcej. Jedyne co się zmieniło to jadłam już śniadania przed pracą i II śniadania w pracy. Moim celem było ustabilizowanie wagi, chciałam dowiedzieć się ile powinnam jeść aby nie tyć. Do południa wszystko szło zgodnie z planem, wieczorami jednak nadrabiałam, ciągle zaglądałam do kuchni po nowy przysmak. w weekendy nie robiłam nic więcej tylko jadłam. Przybór wagi zwolnił, ale co roku miałam na plusie ok 5 kg lub trochę więcej. Choć wagę miałam ogromną i tyłam nadal, to nie podejmowałam prób odchudzania. Gdy po przekroczeniu 130 kg moja łazienkowa waga przestała ze mną współpracować, przestałam się ważyć. Jedyną miarą były spodnie, które szyła mi mama, oczywiście co roku trochę większe. Raz na jakiś czas ważyłam się na szpitanej wadze, ale ona też poddała się po przekroczeniu 150 kg. Unikałam wagi jak ognia, choć dostrzegłam w mojej przychodni wagę do 200 kg, to przez 8 miesięcy oglądałam ją tylko, nie mając odwagi na nią wejść.
Uff, trochę się rozpisałam. W następnym wpisie opiszę co musiało się zadziać, że jednak postanowiłam o siebie zawalczyć...