Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

21 listopada 2015 roku zostałam mamą! Oprócz tego jestem też żoną, córką, "Panią z przedszkola" lub donioślej: nauczycielem wychowania przedszkolnego i logopedą. Nie podlewam kwiatów, mam kota, mój mąż jak coś ma zrobić to zrobi - nie trzeba mu przypominać co pół roku.

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 8187
Komentarzy: 82
Założony: 11 stycznia 2016
Ostatni wpis: 7 czerwca 2018

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Rochitka87

kobieta, 37 lat,

155 cm, 60.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

30 sierpnia 2016 , Skomentuj

Jakby coś we mnie wstąpiło... zaczęłam sprzątać! I to jak! Kurze, firanki - wszystko fruwa, bo dostałam przez ten moralny upadek spowodowany skokiem wagi niesamowitej energii. Byłoby wspaniale gdyby tak zostało na stałe :D

Co do dnia wczorajszego w aspekcie "jedzeniowym" to było (jak na mnie) naprawdę nieźle. Ostatni posiłek zjadłam o 18:30. Nie zjadłam NIC słodkiego. Piłam dużo wody i oszczędziłam sobie obcowania z białym pieczywem. Jest nieźle. Do tego trening z Chodakowską - co prawda przerwany po 30 minutach z powodów technicznych (tj. wchodzenia małego R. mi na plecy, nogi i co się da), ale jednak pot się polał. W piątek ważenie, chociaż "Ewka" mówi żeby się mierzyć... to ja jednak wiem, że z ważenia nie zrezygnuje bo to mocno motywuje - prawie tak samo jak jej mowy motywacyjne :P

A teraz wracam do sprzątania!

I choć teraz jest raczej tak:

To liczę, że niebawem będzie tak:

29 sierpnia 2016 , Komentarze (1)

Smutne to, ale to powiedzenie staje mi się niepokojąco bliskie. Przy 155cm wzrostu moja waga osiągnęła właśnie apogeum - 68kg :/ W życiu tyle nie ważyłam (bez ciąży). Katastrofa.

Nie było mnie tu... dość długo. Wydarzyła się jak widać masakra, bo przez zasiedzenie z dzieckiem w domu po prostu... przytyłam.

W czasie tej agonii: próbowałam oprzeć się pokusie czytania książek podczas gdy na spacerku mały uśnie - obłapiając ławki chciwym spojrzeniem mijałam je i chodziłam dookoła mojego osiedla aby trochę się poruszać bez konieczności porzucania mojego małego R.

Akcja spaceringu zintensyfikowanego trwała 2 tygodnie (5km = 1 spacer) i przy braku drgań w odpowiednim kierunku na wadze (chociaż przynajmniej nie było drgań niepożądanych...), porzuciłam ten proceder.

Czyli błąd pierwszy - niekonsekwencja.

Potem. Mama zahaczyła w rozmowie, że powinnam sprawdzić po urodzeniu dziecka poziom TSH, czy przypadkiem nie dolegają mi "poporodowej zaburzenia czynności tarczycy". Przyjęłam do wiadomości, rozgrzeszyłam się częściowo i pocieszyłam... i nic z tym nie zrobiłam.

Tak więc błąd drugi - usprawiedliwianie się bez weryfikacji hipotezy badawczej.

Następnie - lawina wstydu. Potoki nieprzemyślanych przekąsek, słodyczy przeplatanych sałatkami w agonii rozpaczy i poczucia winy.

W tym akcie mojej osobistej tragedii wystąpiło jakieś 179 błędów, których nie będę jednakże na wasze szczęście szczegółowo omawiać.

Akt ostatni to jak sądzę - sięgnięcie tam gdzie już tylko muł i wodorosty. Wtedy też zdarza się coś, co po prostu czasami się zdarza (mi zdarzyło się wczoraj). Ktoś wrzuca na fb zdjęcie przedstawiające jakąś scenkę rodzajową z wakacyjnego wypadu ze znajomymi, na którym Cię oznacza. Zdjęcie nie jest więc wypozowanym selfikiem lub zdjęciem "z dobrych czasów", jest zdjęciem zrobionym godzinę temu - z zaskoczenia! Domyślacie się...

Następuje UŚWIADOMIENIE...

...patrząc na zdjęcie widzimy nagle rzeczy takimi jakimi są. Wielorybie rozmiary są uwypuklone przez sąsiedztwo osób smukłych jak szyja żyrafy. Byłam na tyle twarda by się nie popłakać i jeszcze sypnąć jakimś zabawnym komentarzem do tegoż tragicznego zdjęcia. A w duchu pomyślałam sobie, że to jest ten moment...

...w którym trzeba brać się za siebie, bo inaczej ludzie zaczną przeze mnie skakać...

Moje wpisy na one są żenujące, bo każde opiewają moją skruchę i przyrzekają zmiany i poprawę... Ten niestety w tej materii inny nie będzie. Musi za to różnić się tym, że będzie ostatni przed prawdziwą i rzetelną pracą nad sobą.

Zadania:

1. Zrobić badania poziomu TSH

2. Znaleźć sprzymierzeńca w świecie realnym (zrobione) i ze sprzymierzeńcem prowadzić zdrową rywalizację w walce o utratę kg.

3. Na początek - odrzucić słodycze TOTALNIE. Bez kompromisów.

Moja motywacja na dziś i wizualizacja gotowości do walki p. Lagherta :P

2 lutego 2016 , Komentarze (1)

W celu realizacji pragnień o cudownym chudnięciu zaczęłam od... ogarniania planu dnia z dzidziulem ;) Jako, że mój jedyny punkt odniesienia to rozkład dnia z pracy w bidulu no to... no to w zasadzie fajnie, bo nie czuję się tak bezradna jak pewnie można by się czuć jako matka na levelu 1.

Jako że od jakiegoś niedługiego czasu do naszego życia wkroczyło nieśmiało mleko modyfikowane Nutramigen (chłop nie toleruje laktozy jak się okazuje). Cyc zatem nie jest już jedynym źródłem pożywienia, choć oczywiście wiedzie prym (podlewany kroplami Delicol co by małemu było łatwiej strawić co dla niego niestrawne - dla nie wtajemniczonych Delicol dostarcza enzymu laktaza dziecku no i jest lepiej - lecz nie super niestety).

Nie mogłam się powstrzymać :D Kocham te zdjęcie :P Podesłane od życzliwego kumpla ;) Nie mniej jednak  Rosiu z diety cycowej wkroczył na ścieżkę diety mieszanej. Może zrobi się bardziej papuśny, co w tym cudownym wieku jest wręcz zaletą i cechą pożądaną (zwłaszcza przez babcie). Podczas gdy ja widzę syna swego jako takiego po prostu "w sam raz" bobasa - moja mama widzi w nim obraz nędzy i rozpaczy, a w jego oczach odbija się dla niej cała głodująca Afryka. Wszystko przez brak rozkosznego wyglądu ludzika z Michelin...

No to tak... dla mnie znaczy to tyle, że nie mogę swojego obżarstwa wciąż tłumaczyć faktem, iż jestem jedynym źródłem pożywienia mojego potomka. Zatem zaczynam nad sobą panować i tak dziś było i będzie tak. Jak zapiszę to może będę się tego trzymać :D

Śniadanie: 2 kromki razowego chleba z kiełkami, serem Turek i rzodkiewką oraz mandarynki (zamiast batonika - uwierzcie mi, że to postęp).

II Śniadanie: batonik musli (kuźwa - milczeć!)

Obiad: zupa ogórkowa (cóż, ja z tych co robią tylko 1 danie :P)

Przekąska: gruszka, orzechy włoskie i rodzynki

Przekąska II: tarta marchewka z jabłkiem

Kolacja: 2 kromki chleba razowego z powidłami własnej roboty (+ orzechy włoskie)

Tak wiem, dupy nie urywa przy niektórych Waszych wyczynach kulinarnych, ale co ja poradzę - mam jeszcze prostego chłopa męża mego do wyżywienia i on nie zrozumie wiele z obiadu w którym wystąpi topinambur, roszponka etc... Zresztą ja chyba też nie :P Muszę wyszukiwać coś na zasadzie "wilk syty i dieta cała" :D Jutro dla obłaskawienia jego brzucha będą za to zrazy (zraziki?) wołowe ;) Dla obłaskawienia jego i odpoczynku mego, bo on przyrządza je najlepiej. Jak się okazało podczas połogu - mąż mój umie gotować :D Po chłopsku - mięcho, smalec i zakalec - ale jednak :) No i z tym zakalcem to nie prawda, ale fajnie się zrymowało.

Już nie dręczę. Idę robić zupę :D

P.S.

CO do tytułu - Mel B. na luty to rozgrzewka, BRZUCH 10min plus ABS, ćw. rozciągające :)

Do tego: stepper

(Żeby nie było, że cały wpis nie na temat w sumie był ;) )

1 lutego 2016 , Komentarze (5)

...jeszcze przed środą popielcową, ale właśnie tylko to mi pozostaje, bo powiedzmy sobie szczerze odchudzanie się - NIE IDZIE MI - i to mówiąc oględnie. Mówiąc zaś dosadniej i więcej: poległam na całej linii z papierkiem po tabliczce czekolady w ręku i bladym wspomnieniu po 3 paczkach ciasteczek...

Dla osobistego ratunku sięgam po klasykę dość pompatyczną w słowach (jest mi to jednak potrzebne, by wyjść z twarzą z całej sytuacji): Tak więc... błądzić jest rzeczą ludzką... Nie ważne, że upadasz - ważne że się podnosisz (gorzej, że coraz ciężej jest się podnosić przez zupełnie niemetaforyczne sprawy)... Może i przegrałam bitwę, ale nie wojnę! Jeszcze nie powiedziałam ostatniego słowa... z kolan powstanę... jak feniks z popiołu (tego z głowy?)...noo i takie tam...

Cholerka. Nowy poniedziałek i po fatalnym tygodniu robię wielkie DELETE i jeszcze raz...

Na swoje usprawiedliwienie dodam, że sięgałam po te niecne słodycze, bo jako początkująca Mama chodzę wiecznie czymś obsrana (nawet się rymuje). Najpierw USG przezciemiączkowe w celu sprawdzenia co się stało z małą torbielką wykrytą po narodzinach. Wchłonęła się. Super. Następnego dnia jednak na wizycie lekarskiej dowiaduje się, że Roch ma za dużą głowę w stosunku do klatki piersiowej. I pozostawiona z tą fatalną informacją i skierowaniem do neurologa moje myśli biegną ku wodogłowiu, operacji wstawiania zastawki itd... Tymczasem rozum krzyczy stój. USG jest dobre, hamuj kobieto - mleko i miłość i będzie dobrze. Mimo to patrzę na to moje dziecko i się sama siebie pytam "Naprawdę masz taki duży ten baniak??". Z racji wykonywanej pracy jak teraz tak i wcześniej jako opiekunka dziecięca w domu małęgo dziecka - naoglądałam się rówieśników synka i myślę sobie - no cholera gdyby nie pomiary tej lekarki to w ogóle bym o tym nie pomyślała!

Rezolutnie odkopuję swoją książeczkę zdrowia i co? I w wieku Rosia miałam baniak jeszcze o centymetr większy i klatę równie małą. Patrzę w siatkę centylową - byłąm poza normą, już za 97centylem!! A jednak obecnie czapki kupuję w sklepie, a nie na zamówienie i ogólnie jest ok. Nie licząc faktu, że jestem psychofizycznie niezdolna do jazdy na rowerze :F

Czyli myślę sobie - taka nasza uroda. Baniak po mamusi. Do naurologa pójdę ze swoją książeczką. Trudno. Matka-Wariatka :/

Nie wspomnę już o piątkowym szczepieniu... i strachu przy stanie podgorączkowym wieczorem. Wtedy dotarło do mnie - kuźwa, tak już będzie zawsze. Zawsze będziesz czymś się martwić. To będzie norma, więc nie zajadaj tego cukrem, bo w końcu normą też będzie pochłanianie pudełka ptasiego mleczka na śniadanie i waga 100kg.

Zaczynam ogarniać. Znowu od nowa! Trzymajcie kciuki! Ponowanie do tego wpisu pasuje mi jak ulał "Krzyk" Muncha. Na przekór temu jednak:

22 stycznia 2016 , Komentarze (1)

Jak w tytule - ślimaczek na moim pasku wystartował. Niepostrzeżenie spadło mi 0,5 kg z czego ogrooomnie się cieszę, bo mija właśnie 2 tydzień moich zmagań z odchudzaniem. Jako Indianka nazwałabym się "Walcząca z Wagą". No i jakiś efekt jest. Nie ma fajerwerków, no ale w końcu muszę być ostrożna przy karmieniu, więc można uznać, że jestem zadowolona. POza tym jak już pisałam zbyt wielu wyrzeczeń w jedzeniu sobie nie zafundowałam.

Wystartowałam z tą Mel B. Jednak przyznam się, że nie robię wszystkich treningów, poprzestaję raczej na rozgrzewce, programu ćwiczeń z określonej partii ciała i treningu cardio. Mimo to uważam, że skoro udaje mi się to zrobić codziennie - w jakimś tam sposób udaje mi się realizować "wyzwanie".

Czasami ćwiczyć nie daje mi Rosiu, więc wczoraj np. został usadzony w bujaczku i zmuszony do oglądania moich wyczynów ćwiczebnych. Wierzcie lub nie, ale moje 2miesięczne dziecię ściskało kocyk z niepokojem wypisanym na twarzy... Wyglądał jakby jakiś horror oglądał :/ Prawdopodobnie  obawiał się, że cycki mi się urwą od tych podskoków i nie będzie miał co jeść... Falujący cellulit też może budzić grozę... Szlag... mam nadzieję, że nie zdążyłam zniszczyć jego dziecięcej psychiki, która jeszcze dobrze nie zdążyła wystartować z kształtowaniem się :O

Na pocieszenie dodam, że mój małżonek potrafi robić wciąż dobrą minę do złej gry widząc mnie nago ;) A wczoraj z okazji imienin otrzymałam od niego taki oto bukiet (swoją drogą przewalone, jak będę babcią to mam 2 święta w jednym dniu :/):

16 stycznia 2016 , Komentarze (6)

Dla lepszej motywacji w dążeniu do zmiany nawyków z kanapowych na sportowe kliknęłam sobie wyzwanie, że wezmę udział w 30 dniach z Mel B. Łatwo poszło. Tak więc kości zostały rzucone, rękawice również... Potem parę kliknięć na YT w celu oglądnięcia co do czego i z czym - przeszło mi przez myśl wtedy mądre przysłowie o tym, żeby nie porywać się z motyką na słońce. Ale co tam, co mi tam. Próbujemy. Że tak powiem - próba generalna została częściowo przeprowadzona i...

Rozgrzewka - myślę sobie "spoko luz"

Cardio 15 min - poza tym, że markując skakanie na skakance musiałam się trzymać za mało jędrne, obfite i umlecznione cycki - uwag brak

trening abs - końcówka mnie zabiła, padłam na twarz... w sensie dosłownym. Nie tyle ze zmęczenia, tyle z niemożności wykonania zadania :F

Słabo... no cóż. Zważywszy że całą ciążę chuchałam na siebie i dmuchałam. Nie to co nasze babki, co szły w pole do 9 miesiąca i rodziły ubijając masło. Ja ostrożnie stawiałam każdy krok i oceniałam, czy nie za wiele ich robię... (popadłam w przesadną paranoję po pierwszej ciąży zakończonej poronieniem) - no to trudno się dziwić, że poziom mojej kondycji i sprawności fizycznej jest zwyczajnie żenujący.

Czuję zatem, że czeka mnie ciężki miesiąc z Mel B., ale nie poddam się i będę się z nią mocować :) Trzymajcie kciuki. Zamierzam przypomnieć sobie, że pod całkiem przydatną w zimie osłonką lipidową tkwią we mnie jeszcze jakieś mięśnie!

12 stycznia 2016 , Komentarze (8)

Po przekopaniu internetu na temat odchudzania w czasie karmienia piersią doszłam do strasznego wniosku, że tym razem moje odchudzanie opierać się musi w większej mierze o ruch. Dieta MŻ (dla niewtajemniczonych: Mniej Żreć) może mieć niekorzystne konsekwencje w postaci niewartościowego pokarmu. Dodam, że niestety nie jestem typem sportowca. Bardziej ... kanapowca - i chociaż to się rymuje, na tym podobieństwa się kończą. To chyba dobry moment, by przyznać się, że jestem taką ofiarą losu co to nawet na rowerze nie umie jeździć. Proszę sobie teraz wyobrazić moje ostatnie próby opanowania tej abstrakcyjnej dla mnie i oczywistej dla przedszkolaków umiejętności - w wieku 23 lat. Tak, wtedy ostatnio próbowałam - znaczy mąż próbował mnie nauczyć :P Na swoją obronę dodam, że mam przyjaciółkę, która ma 32 lata i też nie umie jeździć na rowerze. Na wiosnę ostatnie podejście... jednak lepiej jak sobie wymyślę inną formę "hobby-sportu".

Zdążyłam się zorientować, że na topie obecnie jest ćwiczenie z Mel B. A co z rodzimą Ewą Chodakowską? Może mi coś polecicie?

A jeśli chodzi o jedzenie - cóż prawdopodobnie nie powinnam codziennie pożerać 2kg słodyczy i z nich mogłabym zrezygnować bez szkody dla jedynego (i najukochańszego) klienta mojego mlecznego bufetu. Mogłabym? Eh... ostatni bastion uzależnienia... Papierosy poszły dawno w odstawkę, piwo poszło w niepamięć w momencie jak zobaczyłam 2 kreski na teście ciążowym i tak do tej pory moja abstynencja trwa. Zostały SŁODYCZE. Zwłaszcza Marcepan, Czekolada, Żelki, Batony, Batoniki, Pralinki, Pralineczki, Pierniczki, Serniczki, Ciastka z kremem.... eh...

Jak żyć?? Jak żyć??

Czekam na propozycje odchudzających słodyczy - albo przynajmniej nietuczących :D

11 stycznia 2016 , Komentarze (17)

Nie mylić z nałożnicą!! Położnica - to słowo mnie określa ostatnio najlepiej, bo wszelkie przykre dolegliwości i zdarzenia jakie mogą spotkać kobietę po porodzie naturalnym oczywiście zaszczyciły mnie swą obecnością w moim życiu. Mogłabym o tym dużo i kwieciście pisać... Po koszmarnym porodzie miałam dużo koszmarniejszy połóg. I śmiem twierdzić, że to jakiś durny facet wymyślił określenie "depresja poporodowa" bo k...a nie miał o tym zielonego pojęcia - to powinno się nazywać "depresja połogowa". I jedyne co pociesza, to fakt, że na świecie jest dzidziuś, a pogrąża w bezdni rozpaczy i depresji fakt, że sikać da się tylko na stojąco, że wystąpiły hemoroidy po przecudnej akcji parcia, że jak robisz kupę to masz wrażenie, że dupa Ci pęknie w rezultacie wolisz zatem nie ryzykować zbyt często.

 Brak empatii służby zdrowia rzucił mi się na oczy, gdy 3 dni po porodzie ginekolodzy-archeolodzy-grzebacze już pragną CI zaglądać do p...y i nakazują wsiadać na ten ich zajebisty fotel-samolot, gdy leje się z ciebie krew jak z zarzynanej dzikiej wkurzonej świni. TAAAAKA IMPREZA! Ale to oczywiście nie koniec. Uroczym przeżyciem jest ściągnięcie szwów. Aż mi się słabo zrobiło. Myślisz, że to koniec? Niiieeee gdzie tam - jeśli miałaś szczęście jak ja mieć przy sobie podczas porodu niewydarzoną położną z niespełnionymi aspiracjami na krawcową to się bój - natnie Cię do samego zwieracza, a lekarz to sympatycznie skomentuje nie bacząc na Ciebie "Ale żeś trafiła!" . Stąd tylko krok do późniejszych problemów w postaci ropiejącego gojenia się rany krocza jak to fachowo się zwie.

Następnie jesteś skazana na czynienie cudów-wianków ze swoim podwoziem, aby tylko wrócić chociaż w połowie do dawnej sprawności (stanie dłużej niż dziesięć sekund skutkuje niepomiernym bólem).  Oto niektóre z możliwych leczniczych zabiegów:

- przymoczki z Rivanolu (żółte gów.o na jałowym gaziku wpychane... sama wiesz gdzie)

- nasiadówki z kory dębu (innymi słowy parzenie dupy w wiadrze z gorącym naparem z kory dębu)

- kąpiel w nadmanganianie potasu (najbardziej sympatyczne - woda jest różowa i czujesz się jak barbi księżniczka)

- podmywanie się po każdej wizycie w toalecie (dość upierdliwe jak w tym czasie Twoje dziecko płacze)

- i moje ulubione: IRYGACJA POCHWY (droga czytelniczko, czytelniku - nie pytaj).

Podsumowując - depresja powinna być POŁOGOWA, bo poród to jeden malutki pikuś w porównaniu do t(choć setki innych słów ciśnie mi się na usta powiem:) TRUDNEGO połogu. Poród kończy się jakimś wymiernym sukcesem - cudem świata - DZIECKIEM, a połóg jeśli przebiega yy nie najlepiej to masz wrażenie że nigdy się nie skończy. 

Do tej pory nie wiem czy to już koniec, boję się powiedzieć na głos: "No, wreszcie doszłąm do siebie", bo jeśli licho nie śpi i usłyszy??

Załóżmy jednak, że to koniec bycia Położnicą i początek powrotu do zwykłego BYCIA sobą. A może sobą z lepszą obudową?? To chyba ten moment (zresztą już drugi w moim życiu) - jeszcze raz staję do walki z wagą i mam nadzieję, że tak jak kiedyś uda mi się pokonać swoje nadprogramowe kilogramy :))


Poza tym - witam wszystkie Vitalijki serdecznie!!