Za mną tydzień gotowania na parze. Musze przyznać, że całkiem przyjemnie minął ten czas. Zadziwiająco łatwo przestawiłam się na ten parowar i od tygodnia nie użyłam patelni ani razu :) To mój mały sukces. Wczoraj nawet jajka sadzone zrobiłam w parowarze i były identyczne jak te z patelni, tylko bez tej takiej łuskowatej, cienkiej błonki, która się robi od smażenia. Fajnie. Zamiast dziadowskiego tłuszczu smażonego, który wsiąka w potrawę (i w sumie człowiek nie czuje tych kalorii no i przede wszystkim, że on jest w tej formie już niezdrowy) to wolę sobie zjeść garść orzechów, migdałów czy polać sałatkę. Ale chyba i tak najbardziej cieszy mnie to, że jem zdecydowanie więcej warzyw. Codziennie staram się coś wrzucić do obiadu i nie jedno warzywo, tylko różne rodzaje. A to trochę brokuła a to marchewki, do tego cukinia itp. W ciągu dnia też staram się coś schrupać na surowo. Kocham surowa marchewkę! Wczoraj marzyła mi się fasolka szparagowa. Chciałam kupić mrożoną, ale nie znalazłam w żadnym z 4 sklepów. Wiem, że to nie sezon, ale zawsze myślałam, że taka mrożona jest cały rok w sklepach? W biedrze widziałam świeżą, ale 20 zł/kg i do tego importowana (czyli pryskana całym świństwem świata, żeby przeżyła podróż do Polski) - podziękuję ;) Mam cichą nadzieję, że nowy sposób odżywiania przełoży się choć trochę na wagę. Wprawdzie cel był głównie poprawy jakości jedzenia, ale nie obraziłabym się jakby pomału coś sobie zaczęło spadać. Sprawdzę jednak po miesiącu. Wcześniej chyba nie ma sensu.