Wiedźma, biegaczka, mykofilka, górska szwenda i fotomaniaczka.
Lekko trącona rydwanem czasu choć wciąż piękna (coraz bardziej od środka).
Uzależniona od lasu.
Czy ja już mówiłam, że Bory Dolnośląskie to jedno z moich ukochanych miejsc na ziemi?
Pojechałam dzisiaj z nadzieją na koszyczek rydzów. I nic. Zero rudego w lesie. Mimo ostatnich deszczów ściółka sucha aż chrzęści. No trudno. Posiedziałam wśród chrobotków, zjadłam śniadanie z paziem królowej, pooddychałam sosnowym powietrzem. Ciut mi lżej, choć z tyłu głowy mam cały czas złe myśli o kończącym się czasie... Tik tak, tik tak, tik tak...
Nie byłabym sobą, gdybym na obczyźnie nie polazła buszować w chaszczach i korzonkach. Ja bez lasu po prostu usycham wewnętrznie. Muszę.
A ten niby obcy las już znam. To moja kolejna wizyta w rezerwacie archeologicznym Kamienne Kręgi w Grzybnicy. Pradawne kurhany, obeliski, drzewo czarownic i szałas ofiarny... i hektary lasu i bagnisk. Na starym, potężnym świerku o kilku wierzchołkach czarownice z całej Europy do dziś wieszają swoje totemy, a w szałasie pod drzewem mamroczą magiczne szeptanki. Bardzo odpowiada mi energia tego miejsca i czuję się tu jak u siebie na Ślęży.
Cokolwiek o mnie pomyślicie, tak jest. Dary zostawiłam, myśli posłałam w przestworza...
Poniosło mnie też na bagniska i podmokłości.
I jeszcze coś fajnego z grzybowego świata...
Szyszkolubka kolczasta Auriscalpiumvulgare, grzybek który lubi wyrastać na sosnowych szyszkach. Bardzo rzadko można go spotkać również na szyszkach świerku, tak jak mi się właśnie dziś trafiło. Maluszek ma kapelutek wielkości paznokcia kciuka, a od jego spodu wyrastają drobniusie kolce.
Do tego pieprznik jadalny Cantharellus cibarius czyli popularna kurka.
I na deser śluzowiec rulik nadrzewny (groniasty) Lycogala epidendrum.
To tyle z mojej dzisiejszej szwendaczki. Jutro chcę jechać do domu bo jeden z moich kotów źle znosi wyjazdy i dla jego dobra czas wracać na swoje śmiećki. Ale to nie koniec włóczykijowych opowieści, obiecuję. No chyba że już nikt nie chce tego czytać...
Dla nieświadomych - grupa ludzi zostawia w różnych miejscach w całej Polsce kamienie umalowane życzliwością i opatrzone kodem pocztowym lokalalizacji. Znalazca może taki kamyk zachować, ale jest prośba aby opublikować i opatrzyć hasztagiem post w sieci.
Z samego rana poszłam na spacerek i trafiłam swój pierwszy kamyczek. Bardzo miła niespodzianka.
Przetuptałam dzisiaj ponad 11 km. Niewiele dla zdrowego człowieka, ale ja czuję w ciele ten wysiłek. To dobre zmęczenie, tęskniłam za takim.
Nad morzem mgliście. Wilgoć z powietrza ostro czuć w płucach z każdym oddechem. To mi boleśnie uświadamia, jak dobrze jest oddychać...
Byłam dzisiaj na konsultacji u Wymarzonego chirurga. I kurde, jak mi opowiedział w szczegółach o operacji, i o tym czego teraz nie wiadomo a co może się w trakcie okazać, i co może pójść nie tak... to zaczęłam się znowu bać o przyszłość. Czemu nie mam jakiegoś normalnego fajnego raka tylko tego wariata dziwnego takiego, co?
Muszę się uspokoić. To nie są nowe dla mnie informacje. Wiem o mrocznych stronach mojego nowotworu od dawna. Ale staram się, naprawdę staram się nie nakręcać. Mimo to, gdy słyszysz od lekarza rzeczy, to zawsze robi wrażenie.
Z dobrych wiadomości:
1. Oprócz cięcia zrobią mi śródoperacyjną radioterapię. To jakaś tam mała dodatkowa szansa na wyzdrowienie.
2. W tym szpitalu mają bardzo dobry program rehabilitacji dla pacjentek pooperacyjnych i zaproponowali mi udział, za darmo. Skorzystam. Będę musiała tam pojeździć, a mam sporo drogi. Ale zamierzałam prywatnie poszukać fizjoterapii więc musiałabym tak czy inaczej gdzieś podojeżdżać. A tu dostanę dobrze zaprofilowaną opiekę, dopasowaną do zakresu operacji.
No. Małymi kroczkami do przodu. Czuję się już ciut lepiej. Jutro wracam do pracowania. Na kilka dni bo planuję mały urlop. A za 4 tygodnie melduję się na chirurgii.
Pierwszy spacer po chemii wyszedł mi strasznie. Strasznie był męczący i strasznie radosny zarazem. Kondycyjnie jestem emerytką, ale mam plan łazić na te spacery już regularnie. Zebrałam mały zapasik orzechów laskowych i trochę chmielu na napar, pod dobry sen. Ostatnio nie sypiam dobrze więc chmielowe uspokojenie się przyda. Ludziska twierdzą, że chmiel jest dla nich zbyt gorzki. Ja w nim czuję głównie cytrusowe nuty. Uwielbiam. A teraz jest najlepszy czas na świeże napary. Może zbiorę trochę na susz?
Objadłam się znów popielicami. To łakomstwo mnie zgubi pewnego dnia.
W lesie sucho, aż strach. Grzybowo biednie. Znalazłam kilka wymęczonych pieprzników i garstkę robaczywych parkogrzybków. A mam ochotę na grzyby. Jutro chyba wyjmę z zapasów mrożone ceglastopore.
Póki co jestem jeszcze na zwolnieniu lekarskim. Nie chce mi się pracować. Mogłabym, ale mi się nie chce. Ot, leń. Przejdzie mi to wrócę do roboty. Pracowałam praktycznie przez całą chemioterapię i teraz potrzebuję przestrzeni na zebranie sił przed operacją. Dadzą sobie radę, muszą. Mnie się nie chce. Pffff.
Dzisiaj pierwszy raz pomalowałam moje nowe rzęsy. Widać je tylko z bliska, ale widać. Ja widzę.
Mam wrażenie, że powoli odzyskuję swoje życie. To oczywiście nie jest prawda. Fizycznie jestem zmęczona, psychicznie turlam się między euforią a załamaniem nerwowym, nie wiem jaki efekt dało dotychczasowe leczenie i co się dalej wydarzy...
Ale dzisiaj pierwszy raz pomalowałam moje nowe rzęsy. Idę dalej.
Siedzę na korytarzu i się tankuję. Prawie wszyscy dzisiejsi jednodniowi z ONKO już poszli do swojego życia, u mnie powrót opóźniony. Bo? Bo miałam przegląd techniczny i to przesunęło mi rozpoczęcie wlewów.
Najpierw echo serca. Zawsze pompkę miałam "jak dzwon". Chemią w serce jednak dostałam mocno. Frakcja wyrzutowa jest w porządku, ale serce jest komórkowo trochę słabsze. Nie jest źle, wciąż rekreacyjnie mogę uprawiać sport, choć maratonu biegać już nie powinnam. Dobra, nie będę, nie muszę.
Potem usg piersi. Guzek jest wyraźnie większy, ale to raczej wciąż efekt obrzęku po włożeniu znacznika. Bez paniki. Węzły nadal czyste. A reszty dowiemy się podczas operacji i z jej wyniku. W drugiej piersi to był fałszywy alarm. To tylko zrazik, zupełnie prawidłowy. Uffff.
Żegnam się dziś z ONKO. Wrócę tu na kontynuację immunoterapii, jak będzie wynik histopatologiczny z materiału operacyjnego. Ale to na razie odległa przyszłość, pewnie listopad. Nie myślę o tym teraz.
Rzęsy straciłam całkiem. No dobra, zostały mi 2 (słownie: dwie) przy lewym oku oraz 1 (słownie: jedna) przy oku prawym. A brwi poszły się ryćkać prawie całkiem, bo ostało mi po kilkanaście włosków po każdej ze stron. Ale luzik, naprawdę. Rzadko chodzę do ludzi, a jak muszę to robię kreskę ostrą kredką na linii rzęs (plus rozświetlający cień na powiece) i podobnie zagęszczam brwi. Efekt jest zadawalający. Wstydu mnie ma, choć pewnie bardziej dlatego, że mam gdzieś co ludzie pomyślą. Doszłam nawet do tego, że odsłaniam buzię nosząc turban. Pfff, i to jak!
Dzisiaj rano paczę-ci-ja w lustro i stwierdzam, że słabo się wczoraj z makijażu domyłam. Trę, i nic się nie zmienia. Co jest kurde! Aaaaaaa, malutkie świeżutkie rzęski. Mnóstwo króciutkich rzęsek! Są, odrastają wariaty! To samo brwi. W fazie wzrostu pozwalającej na obserwację naoczną, przy odpowiednio uważnym się przyjrzeniu. Ha! Wyczytałam, że włoski rosną w tempie ponad 1 mm na dobę więc już wkrótce będę porośnięta na nowo. No.
A ponadto wyczułam siakieś zgrubienie w drugiej piersi. To już mało radosne. Zgłoszę Doktorce w poniedziałek i sprawdzimy. Na razie nie panikuję, może to nic groźnego?
Pustynia Kozłowska. Schowana wśród łanów Wrzosowiska Przemkowskiego, w sercu Borów Dolnośląskich. To jedno z moich Miejsc Na Ziemi. Ukochane zawsze, ale najbardziej późnym latem. Rozgrzane, pachnące wrzosem, sosną i magią boru. Hektary gorącego piasku pod stopami. Odwiedziłam je w weekend. Odetchnęłam wolnością i prawie zapomniałam. Prawie.