Wiedźma, biegaczka, mykofilka, górska szwenda i fotomaniaczka.
Lekko trącona rydwanem czasu choć wciąż piękna (coraz bardziej od środka).
Uzależniona od lasu.
Od pewnego czasu nie piszę o Dziewczynach z ONKO. Nie bardzo jest o czym pisać. Na oddziale zostałam sama, bo one wszystkie chemioterapię już zakończyły. Ola i Marta przychodzą jeszcze raz w miesiącu na chwilę za zastrzyk hormonalny. Asia zaliczyła całą radioterapię, dochodzi do siebie. Wszystkie próbują wrócić do życia sprzed raka i trzymam za nie mocno kciuki. Mamy ze sobą kontakt, ale...
Śmierć Justynki zmieniła tak wiele. Tak wiele! Każda z nas bardzo to przeżyła, każda na swój sposób. Nie umiemy wciąż o tym rozmawiać, ale nie umiemy też udawać, że to się nie wydarzyło. To jest między nami. Splata nasze indywidualne historie, ale jednocześnie tworzy mur emocjonalny, którego na tę chwilę nie da się zburzyć. Rozluźnienie więzi pomaga oswoić lęk. Strach zarówno przed własną chorobą i ostateczną porażką, ale i przed utratą kolejnej bliskiej osoby. Tak czuję ja. Domyślam się, że Dziewczyny podobnie. Wszystko toczyłoby się inaczej gdyby Justyś, nasza kochana kolorowa papuga, była wciąż z nami. Gdyby była.
Taki refleksyjny nastrój mam od rana. Polazłam do lasu i myślę o tym chyba z nadmiaru świeżego powietrza. Nie płaczę. Napisałam, może mi ulży.
Mój dzisiejszy koszyczek, pełen świeżych laskowych orzechów i czubajek.
I ukochane popielice. Objadłam się nimi w lesie, jak bąk.
Poniedziałkowy wlew praktycznie wylogował mnie z życia. Nudności opanowałam dodatkowymi lekami, ale jestem słaba jak nigdy wcześniej. Dziś jest pierwszy dzień w miarę sensownej egzystencji. Do tej pory po prostu leżałam i czekałam, aż kolejny podły dzień się skończy. Osłabienie, niesmak i suchość w ustach, trudności w przełykaniu, kompletny brak apetytu, uderzenia gorąca i poty, ból nerwów... to wszystko to nic, w porównaniu do bałaganu jaki mam w głowie. Zgubiłam całe pozytywne nastawienie do leczenia. Dopadło mnie psychiczne wyczerpanie i poczucie beznadziei. I lęk, że to wszystko na nic. Że tyle cierpienia, a wyrok jedynie odroczony. Że nawet jeśli na jakiś czas zwalczę dziada, to on wróci silniejszy i mnie dopadnie. Że może nie warto i żeby lepiej wykorzystać czas na odrobinę radości poza czterema ścianami szpitala i domu... jestem tak bardzo zmęczona i z niepokojem myślę o kolejnej chemii. To już będzie szesnasta. Z szesnastu zaplanowanych. Ostatnia. Ale też pewnie najtrudniejsza. Jak ją przetrwać?
Wiem, że to przygnębienie minie jak trochę lepiej się poczuję, ale teraz jest kiepsko.
Dzisiaj byłam na ONKO, żeby zatankować czerwonego diabła. Dobra wiadomość jest taka, że zatankowane 🤪 Wyniki z krwi są naprawdę ok. Wychodzę powoli z anemii, a wątroba się zregenerowała w pełni i mam parametry zdrowego człowieka. Zła wiadomość jest taka, że leki przeciwwymiotne nie bardzo tym razem działają. Na początku było jak trzeba, ale od pewnego momentu nudności nabierają mocy i jestem na granicy puszczenia chemicznego pawia. Wybaczcie dosłowność, ale nie stać mnie teraz mentalnie na uprawianie poezji. Mój mózg zamienia się w budyń. Wzięłam dodatkową tabletkę, leżę pod kocykiem, staram się nie ruszać i czekam na efekt.
Jutro będzie bardzo trudny dzień. Jakoś to przetrwam. Chyba.
Byłam dziś na konsultacji anestezjologicznej przed operacją. Wszstko uzgodnione, łącznie z listą kołysanek, jakie lekarz będzie mi śpiewał do snu...
A potem pojechałam do lasu, pooddychać. Deszcz padał przez cały czas, ale to była najwspanialsza muzyka dla moich uszu, i mojej duszy. Kocham taki las. Taki mokry, łagodny i pachnący świeżością. Taki "jak nowy". Ja też wkrótce mam być jak nowa. Już niedługo...
Byłam dziś na konsultacji u Wymarzonego onkochirurga. I już wszystko wiem.
Na początku leczenia absolutnie wszystko było groźne i przerażające. Najchętniej dałabym sobie wtedy obciąć i wyciąć wszystko, co potencjalnie kiedykolwiek może zająć rak, byleby tylko żyć. Ciąć ile wlezie!
Z czasem uczyłam się coraz bardziej mojej choroby, i coraz więcej było we mnie wiary, że się z tego wyśliznę. Dziś to już nie jest tylko "dobra mina do złej gry" jak jeszcze kilka miesięcy temu. Dziś naprawdę ufam, że przede mną prawdziwie jasne dni.
Gryplan jest taki: w sierpniu kończę chemię, we wrześniu zbieram siły, na początku października kładę się pod nóż. Cyk pyk, operacja oszczędzająca i wychodzę ze szpitala z własnym biustem. Guzek obecnie jest malutki i pewnie jeszcze się zmiejszy, a to pozwala na uzyskanie bardzo dobrego efektu kosmetycznego. Wymarzony jest zdania, że brak mutacji, wczesne rozpoznanie i dotychczasowy przebieg leczenia dają dobre rokowania i nie widzi podstaw do radykalnej mastektomii. Wyłożył mi dziś argumenty za i przeciw, wytłumaczył potencjalne zagrożenia i komplikacje. Rozumiem dlaczego tak uważa. Z mojej strony jest wewnętrzna zgoda. Po operacji przejdę jeszcze uzupełniająco radioterapię (tak, boję się, ale to również akceptuję) oraz pół roku immunoterapii z ewentualnym dodatkowym wsparciem farmakologicznym jeśli w wycinku pooperacyjnym będą jeszcze komórki nowotworowe. To wszystko ma dać całkowite wyleczenie. TAKI JEST PLAN!
A potem będę po prostu sobie żyć, o!
Uffff, jestem zdecydowanie bardziej spokojna, gdy już wiem co się wydarzy. Nie przewiduję spotkań z czarnymi łabędziami. Amen.
Dziś wróciłam do pracy i usłyszałam kilka razy, że zarażam energią i kipię pozytywnie, łamane na kreatywnie. Fakt, po bardzo bardzo ciężkim ostatnim tygodniu od wczoraj mnie roznosi. Fizycznie jestem słabiutka, oj jaka słabiutka. Kilometrowy spacer wokół osiedla wczoraj mnie prawie zabił. Ale umysł mam rzeźki, gęba się śmieje, a pomysły pod czapką mnożą.
Rzęsy mi się mocno przerzedziły, brwi wciąż jeszcze nie. Ale pfffff, jakoś to będzie!
Ależ dużo wsparcia od Was płynie! Dziękuję ogromnie! ❤ Jesteście naprawdę Wielkie i każdy odzew jest cudowny i bardzo miły 😍
A u mnie? Tak se. Wczoraj dopadły mnie straszne nudności. Nie wymiotowałam, ale tym razem kosmiczna tabletka nie wystarczyła i dopiero po dodatkowej innej poczułam się lepiej. A dzisiaj powrócił ten okropny niesmak w ustach i trwa narastające koszmarne zmęczenie. Mdłości na szczęście zostały tym razem opanowane skutecznie za pierwszym porannym podejściem i nawet wypiłam z przyjemnością małą kawkę na owsianym. Wczoraj miałam pierwszy poranek bez kawki od niepamiętnych czasów. To takie smutne było 😁
Leżakuję, dużo śpię i zbieram siły. Mam nadzieję, że do końca tygodnia trochę odżyję i wrócę do w miarę normalnego funkcjonowania. Córa bardzo się o mnie troszczy, zagląda do sypialni kontrolując sytuację i ogarnia bieżące sprawy. To mi daje bardzo duży komfort. Mogę spokojnie nicnierobić i mitrężyć czas z kotami leżącymi na moim kocyku.
Nie mam absolutnie mocy skupienia więc czytanie odpada. A audiobooka ustawiłam tak, by wyłączał się po piętnastu minutach i rzadko kiedy zauważam, że faktycznie się wyłącza. Najczęściej usypiam przed upływem tego czasu. Taka jest teraz moja forma psychiczna. Ten wpis też robię na raty, żeby jednak w miarę sensownie cokolwiek napisać. Kurde, a we wtorek chciałabym wrócić pracy. Jeszcze nie zdecydowałam i wszystko zależy od tempa mojej regeneracji. Się zobaczy.
Na ONKO poznałam w poniedziałek nową dziewczynę. Jest już po operacji i to była jej pierwsza chemia. Ma inny typ raka piersi więc schemat leczenia jest kompletnie odwrócony i dostała na wstępie czerwoną paskudę. Potem dopiero dostawać będzie tę białą. Może to i lepiej bo ciało ma silniejsze niż ja po dwunastu białych. I może lepiej ją zniesie niż ja teraz? Trudno powiedzieć... Długo gadałyśmy i miała mnóstwo pytań. Mam nadzieję, że chociaż troszkę pomogłam, tak jak kiedyś mi pomogły tamte cudowne dziewczyny. Starałam się jej nie wystraszyć, ale dać choć ciut nadziei a przede wszystkim praktyczne wskazówki. Taki łańcuszek wsparcia i solidarności. Mówią, że kobieta kobiecie wilkiem. Może. Ale nie w takich miejscach jak to...
Z taką refleksją Was zostawiam. Bądźmy babeczki dla siebie nawzajem po prostu dobre, zawsze i wszędzie.
Kochane, dziękuję za odzew pod moim wczorajszym wpisem. Pomogłyście ewidentnie, jakniewiemco! ❤❤❤
Jestem już po konsultacji z Doktorką. Wyniki są akceptowalne więc jedziemy z kolejną porcją magicznych eliksirów. Czekam, aż przywiozą kroplówki z labo i podpinamy.
Odezwę się za kilka dni, jak wrócę trochę do używalności 😉
Jutro 15.07 więc dzień, gdy po raz kolejny mam zameldować się na ONKO. Będę sama bo wszystkie moje znajome zakończyły już ten etap leczenia. Nic nie szkodzi. Posłucham sobie tego i owego. A może chłopaki będą. Mam na oddziale kilku męskich ulubieńców ;) Nie ogarniam ich medycznych grafików więc za każdym razem takie spotkanie jest dla mnie miłą niespodzianką.
Denerwuję się o moje wyniki, czy będę miała wystarczająco dobre by dostać kolejną chemię + immuno?
Z ostatniego tygodnia niewiele skorzystałam. Sporo pracowałam, a poza tym albo lało, albo grzało. Ja słońca muszę wciąż unikać i bardzo źle znoszę upały. Dziś miałam w planach Ślężę, ale świeciło za ostro i odpuściłam. Cóż, zrobiłam se domowe spa. Też dobre.
Czuję się zupełnie dobrze, choć wciąż szybko się męczę i mam zerową kondycję. Chyba zaczęły mi znowu lecieć włosy. Chyba, bo kilka dni temu ponownie przystrzygłam jeżyka na 3 mm i ciężko mi jednoznacznie stwierdzić braki. Generalnie na ciele włosów już od jakiegoś czasu prawie nie mam, ale brwi i rzęsy wciąż są na swoim miejscu. Dziwne. Boję się, że to się szybko zmieni. I bardzo tego nie chcę. No cóż... co zrobić, jak nic nie można zrobić? No właśnie.
Mam już wyniki badań genetycznych, tych prywatnych rozszerzonych. Nie znaleziono u mnie żadnych mutacji pod kątem chorób nowotworowych. To dobrze, biorąc pod uwagę moją córkę i siostrę. I mniej dobrze, jeśli chodzi o moje oczekiwania co do operacji. Bo w tej sytuacji raczej nie będę miała obustronnej mastektomii. Żałuję. Teraz czekam na potwierdzenie wyniku z drugiej próbki i konsultację z chirurgiem onkologicznym. Z tym Wybranym widzę się już za 2 tygodnie i jestem bardzo ciekawa co mi zaproponuje. Czy w ogóle cokolwiek...
Jakoś to będzie, obym tylko jutro dostała co moje. A potem kolejny krok, i kolejny...
Cały weekend spędziłam tak, jak chciałam. Troszku jak dawnej. Troszku, bo na prawdziwie moje kaprysy najzwyczajniej nie mam sił. Serce pognałoby w góry, ale głowa przytomnie trzyma się płaskich powierzchni. Mimo wszystko poczułam ciut swobody. Wreszcie! Minęło prawie dwa tygodnie od ostatniej chemii i czuję się prawie normalnie. Nadal mam zadyszkę przy byle wejściu na trzecie piętro i absolutny brak mocy, ale to ignoruję. Robię rzeczy wolniej, ale robię. Muszę być samodzielna. Potrzebuję tego.
Co więc z tym weekendem?
W sobotę ogarnęłam chałupę i robiłam słoiczki na zimę. Ogórków kiszonych mam już wystarczajco, zrobię jeszcze trochę korniszonków.
A wieczorem wiedźmowa psiapsiółka zabrała mnie na koncert gongów i mis tybetańskich. Na świeżym powietrzu, w zaprzyjaźnionym bio gospodarstwie na wsi. Było bosko! Trawa, kocyk i bose stopy. Mistrz używał też didgeridoo i moich ukochanych dzwonków Koshi. Wiatr niósł zapach ceremonialnych świec, a w tle szumiały sosny. Ptaki próbowały przekrzyczeć gong. Magia... Czy mnie to zrelaksowało? Nie. Ale uświadomiłam sobie, że podążam swoimi intencjami w złą stronę. Myślę, że teraz uda mi się zawrócić. Na poziomie świadomości wiem, że jeszcze nie czas iść "tam". To, czego doświadczyłam w sobotę, wszystko zmieni.
A po koncercie był czas na kawę i pączka z pistacjami (poczęstunek od gospodarzy, którzy w gospodarstwie prowadzą również piekarenkę) i pogadanie z ludźmi, tak po prostu.
Do domu kupiłam u nich jeszcze wspaniałe jagodzianki i dzisiaj zrobiłyśmy sobie z Córą małą ucztę na śniadanie.
Dzisiejszy dzień spędziłam zaś w lesie. Na bogów, jak mi tego brakowało! Zieloności i nieograniczonego wolnego czasu! I zaglądania biedronkom w oczy 😁
W lesie zrobiło się już mocno "dojrzale" 😉 To taki czas, kiedy mogę iść w krzaczory bez śniadania, a z głodu nie umrę przez wiele godzin.
Pojadłam jeżyn. Są już i te pospolite, ale również moje przeulubione - popielice. Kwaśne, jak trzeba!
Są też orzechy laskowe. W ogromnych ilościach w tym roku. Rozgryzłam kilka. Ta słodycz białych, niedojrzałych jeszcze orzechów! Nie da się porównać z niczym innym.
A na polu pod lasem ukradłam kilka młodziutkich kolb kukurydzy. Lubimy je na surowo. Jedną zjadłam od razu, na miejscu.
Z grzybami słabo. Jest zbyt sucho. Spotkałam tylko czernidłaczki. Są jadalne (póki młode, z jasnymi blaszkami) i bardzo je lubię. Ale jem je właściwie tylko wczesną wiosną. To jedne z pierwszych grzybków i są świetne, gdy mam ochotę po zimie na jakieś świeże dzikie grzyby. Wtedy idealnie wjeżdżają do jajecznicy. Są kruche i orzechowe. Polecam!
Zostawię Wam jeszcze kilka fotek z dziś. Mam nadzieję, że poczujecie przez chwilkę magię mojego lasu. Przede mną jeszcze tydzień do wykorzystania. Mam pewien plan! Dam znać 😉