Ostatnio dodane zdjęcia

O mnie

Startuję. Waga 66 kg. Niemal cztery lata terapii. Dobre leki. Większa wiara w siebie. Większa samoświadomość. Zdarzające się nawroty zachowań kompulsywnych, stanów depresyjnych i innych tego typu pyszności. Jest dopsz. POPRZEDNIE WYNURZENIA: Huśtawk
a
w pełnym rozkwicie - znów bujam się w okolicach 60 kg. Ciuchy mam na 56 kg. Albo zmieniam ciuchy albo chudnę - innej opcji nie widzę, bo chodzić w za ciasnych ubraniach nie zamierzam. Do roboty, do roboty... Zmieniłam cel odchudzania (z 53 kg na 55 kg), bo i tak mam niedowagę. Czego nie widzę - tak to jest, gdy ma się zaburzenia odżywiania i postrzegania siebie. Ale już się leczę na głowę ;) Od 5 marca 2012 r. znów staję w szranki sama ze sobą - "radośnie" dobiłam do mojej (nie)akceptowalnej granicy i przestaję się mieścić w ciuchy. Waga startowa: 59,6 kg. Cel: 53 kg. Czy ja się kiedyś pozbędę tej huśtawki, do konia klopsa? :) 13 lutego 2011 r. urodziłam drugiego brzdąca i startuję z wagą 64,4 kg. Mój cel: 55 kg (albo i mniej ;)). Udało się poprzednio, uda i tym razem, o! :) Od 8 maja 2011 zaczynam kolejną przygodę z dietą Smacznie Dopasowaną oraz z Thermalem Pro :) Teraz, Kochani, to ja zamierzam tyć :) Ale nie chcę przybrać 23 kg, jak w pierwszej ciąży (mój kręgosłup mnie znienawidził...), tylko zrobić to jakoś z głową :) Zastanawiam się, czy V. mi w tym pomoże... Wróciłam. Po raz kolejny... Dwa razy się udało, to i trzeci raz się dźwignę. Nosz kurka, no - jak nie ja, to kto, grzecznie pytam? Swojego wymarzonego celu nie zaznaczam, bo mnie V. zablokuje na amen i co ja bidna pocznę? Się zebrałam, to i się mi schudło :) W sumie niemal 30 kg. Ale na raty :D Urodziłam Zosieńkę 30 września 2008 r. a że w ciąży niestety przybrałam dużo za dużo (z 56,10 kg do 78,80 kg. Waga 71,80 kg odnosi się do dnia, kiedy wróciłam ze szpitala do domu), to od 4 stycznia wróciłam na łono Vitalii z dietą Smacznie Dopasowaną. Po zrzuceniu 16 kilogramów zbędnego balastu i dobiciu do 55,8 kg - czyli wagi niższej, niż w momencie zajścia w ciążę - od 16 marca rozpoczęłam pierwszy (przejściowy) etap vitaliowej diety stabilizacyjnej, skończyłam też w II etap - zwiększania kalorii :) Na pasku zaznaczyłam cel 53 kg - głównie dlatego, żeby mieć jakiś cel i się nie rozleniwiać :) Teraz, oprócz stabilizacji wagi, skupiam się na pozbyciu się pociążowej fałdy brzusznej. Przy pomocy ćwiczeń na AB Rocket, w ramach akcji "Wyprawa na Księżyc" :) Mój wpis przy pierwszym 53 kg: UDAŁO MI SIĘ :) Dzięki diecie Vitalii. Dzięki ambicji graniczącej z dzikim i oślim wręcz uporem. Dzięki drobiazgowości. I oczywiście dzięki Wam :) DZIĘKUJĘ KOCHANI :)

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 398136
Komentarzy: 5717
Założony: 4 czerwca 2007
Ostatni wpis: 18 marca 2015

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
magdalenagajewska

kobieta, 47 lat, Gdynia

167 cm, 89.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

25 października 2010 , Komentarze (12)

...takie miałam dzisiaj ciśnienie o 10 rano. Pielęgniarka po zobaczeniu wyniku szepnęła "Niechże pani idzie na kawę!". Odszepnęłam jej, z nieukrywanym smutkiem, że "po porannym espersso jestem...". Taki sobie ze mnie rześki, poniedziałkowy nieboszczyk :)

 

USG prenatalne mam zrobić, 16 listopada. Może wtedy się okaże, czy Naleśnik to jajeczny, czy bezjajeczny ludzik :) Na razie uzbrajam się w cierpliwość - specjalnie dla sprawdzenia płci nie będę robić USG - po co naświetlać dzieciaka. Niby można, ale jeśli nie ma potrzeby, to wolę nie.

Pan doktor mnie pochwalił - w pierwszej połowie ciąży sugerują pacjentkom, żeby przybrały do 4 kg, co też uczyniłam, nawet popełniłam kilka deko mniej. Bo wagę startową ciążową liczę od 56,4 kg a nie od 52,6 kg (te 52,6 kg to wypadek przy pracy, schudnięcie w wyniku choróbska na początku ciąży). Tak więc dumna jestem i blada :) Zobaczymy, jak to będzie w drugiej połowie - mam wrażenie, że nabieram rozpędu, ajejej...

 

Byłam z Zochaczem w sobotę "na kulkach" - w KidsLandzie   na Witawie. Dzieciak zmęczony, wyhasany i szczęśliwy, muszę chyba częściej ją tam wrzucać :) Tylko pod koniec zrobiła mi awanturę, bo ja z tych złych matek jestem, które nie kupują wszelki kolorowych "soczków" i nie pchają w dziecko cukru (jeszcze się w życiu naje słodkiego, spokojna głowa ;)). Przeraziło mnie, co można do jedzenia i picia w KidsLandzie dostać. Z rzeczy bez cukru była kawa i woda gazowana... A Zosia upatrzyła sobie bardzo kolorowy i bardzo chemiczny napój, który koło soku to chyba nie stał. Na pewno nie stał, bo ani jednego soku tam nie było! :P W rezultacie wytargałam nieszczęśliwe i zbuntowane dziecko, które (już poza placem zabaw) napoiłam bez przeszkód gazowaną wodą - cieszyła się z tych bąbelków, jak potłuczona ;) Przyznam się Wam, że naprawdę - może nie wstrząsnęło, bo to za mocne słowo - ale zastanowiło, co na sprzedaż do konsumpcji, od maleńkości dzieciakom się daje. Ja wiem, żem skrzywiona, wiem. I że dziwnie się na mnie patrzą, że Zosiak czekoladki, wafelki i inne tego typu cuda zna jeno z widzenia. I może przesadzam? Ale z drugiej strony - wiem, jak mi samej ciężko zapanować nad sobą i nie jeść słodkości. Czemu mam fundować Srajtulinie od dziecka pokusy? No nic to, temat do przemyśleń w każdym razie miałam ;)

Wieczorem poszliśmy z Maciejem na 25-lecie jego byłej firmy . Bardzo sympatyczna, nieco galowa a jednak zabawna i w sumie na luzie impreza - wszystko przecież zależy od ludzi, prawda? :) Szampan, uroczyste, wzruszające i zabawne przemowy, pyszna kolacja, konkurs z nagrodami (Maciek wygrał kubek ;)), trochę tańców i szybki powrót do domu - przed północą już chrapaliśmy ;) Bardzo fajna sprawa :) Z Zosiaczkiem została Teściuffka. Szwagierra się nam pochorowała, bidulina. Te, Gaja - lepiej już? :)

 

W niedzielę miałam i temat i czas do przemyśleń - czas miałam, bo Maciuś od rana na zajęciach studentów męczył. A temat? Otóż zastanawiałam się nad tym, czemu tak bardzo się staram, po co tak się szarpię - nawet głupi mejkap sobie w weekend, do KidsLandu robię! Z jednej strony niepojęte dla mnie jest podejście,  że ciąża = automatycznie L4 i siedzę w chacie 9 miesięcy. Bo przecież ciąża to nie choroba.  Żal mi tych dziewczyn, które same, od razu rezygnują z pracy - jak tylko się dowiedzą, że będą mamami. I chodzą bez tego wyżej wspomnianego mejkapu, w workowatych dresach, roztyte do granic - bo przecież "w ciąży jestem". Z jednej strony - zgroza. I poddanie się stereotypom Matki-Polki. A z drugiej? No z drugiej też skrajność - ten nieszczęsny mejkap, starannie dobrane ciuchy, nierzadko szpileczka, codziennie układane włosy i obowiązkowy uśmiech "czuję się świetnie!". Fajnie? Ano fajnie, jeśli rzeczywiście tak jest :) Zrobiło się nieco gorzej, jak uświadomiłam sobie, że ta szpileczka i wyszczerz zamiast uśmiechu to też stereotyp, któremu się poddałam. Ten amerykański stereotyp ;) A ostatnio nachodzi mnie myśl, żeby jednak nie czekać do końca ciąży a pójść sobie na zwolnienie nieco wcześniej. Bo czasu mam mało dla Zosi. Bo czasu mam mało dla Maćka. Bo czasu mam mało, żeby w chatce ogarnąć i przygotować się na Naleśnika. Bo czasu mam mało dla siebie. I zmęczona jestem. Fajnie w ciąży? Fajnie :) Tylko trochę jednak ciężko. Rany boskie, strasznie mi dziwnie tak pisać prosto z mostu myśli, o które się nawet nie podejrzewałam ;)

No i niedziela minęła mi na różnego rodzaju przemyśleniach, zabawie z Zosiakiem i wykańczaniu (czy wykończaniu??) kolejnej książki C.L.Zafona - na tapecie miałam "Grę Anioła" . Książka mocna. Podobała mi się nad wyraz, jednak a razie odstawiam poważniejsze dzieła i wracam do kryminałów i sensacji, po tego typu dziełach, jak zafonowskie mam myślówkę. A ja nie mogę za dużo myśleć, bo to mi szkodzi, no!! :) A jeszcze "Marina" mi została. Nic to - znajdę i natchnienie dla niej, ale jeszcze nie teraz ;)

 

Kostka brukowa "się robi się". Większość prac jest skończona - zostały do położenia kafle na tarasie i przed wejściem. Ciekawam, jak to się będzie robić w deszczu ;)

 

Kończę, Mili Moi - wpadłam na chwilkę a wyszło, jak zawsze, qreczka...

 

Buziaki poniedziałkowe!

22 października 2010 , Komentarze (9)

...i uciekam.

Aaaaach, coooo toooo byyyył zaaaa śluuuub!! (para-param-pam) ;)


Auto było boskie...


...trzeba było sobie porobić mnóstwo fotek...


...i samym Młodym...


...i świadkom też :)


Weselna ekipa.


Pan Młody z babami...


...i ponownie. Jakoś nie wygląda na zrozpaczonego ;)


A tu z Panną Młodą :) Powinnyśmy mieć spluwy ;)


Wieloletni Ślubny :)


Tańcujemy. Bosko było :)


Znów Młodzi. Cudne zdjęcie...


Jedna z najpiękniejszych Panien Młodych. Zamurowało mnie przy tym zdjęciu :)

Buziaki piątkowe! :)

20 października 2010 , Komentarze (17)

...właśnie uskuteczniam. W teorii przynajmniej, bo z naturą to nigdy nie wiadomo, jak będzie :) Jutro zaczynam 20 tydzień. Brzuszek mam, a jakże, czas najwyższy zacząć go nosić *** Wagowo bardzo przyzwoicie - wczoraj wieczorem miałam 58,9 kg, dzisiaj rano parę deko mniej. Czyli nie dobiłam jeszcze do 60 kg. Dobzie. Gut. Gitarra.

 

Co do brzuszka, to z jednej strony fajniasto, hi hi :) Piłeczka taka. Smaruję się sumiennie , żeby rozstępy mnie ominęły - tak jak w pierwszej ciąży (gdzie był nie brzuszek  brzuszysko a rozstępu ani jednego (!!) :P). Biust i uda też paćkam Mustelą, bo dbać o siebie należy. Natomiast z drugiej strony niefajnie - do szewskiej pasji doprowadzają mnie "dobrotliwe", "przyjazne" i "zabawne" komentarze w stylu "no, no - ale się najadłaś",  "znowu jesz? już przestań, bo brzuch Ci wywaliło", czy "no popatrz, zaraz Ci guzik odpadnie od marynarki" albo "no nie mogę, jaki bęben Ci wystaje". No pewnie, że mi wystaje, w połowie ciąży jestem - czas najwyższy, żeby mi wystawał! I jeśli to są komentarze głupiutkie, to jeszcze jak Cię mogę, ale zdarzają się niestety także złośliwe, od osób, które pamiętają mnie z ciąży z Zochaczem, kiedy naprawdę wrzuciłam ponad miarę i zamiast chodzić to się toczyłam. I nie omieszkają za każdym razem wspominać mnie, jako armaty, czy innej beczułki na nóżkach. Urocze, nieprawdaż? :) No nic to - na razie zaciskam zęby i jedyną moją odpowiedzią na zaczepki jest: "Elu, jestem w piątym miesiącu - nic dziwnego, że już widać". Ale coś czuję, że się w końcu "odwinę" i polecę z jakimś tekstem... I będzie grubo ;)

 

Ale kij w oko złośliwcom. Dzisiaj do pracy jechałam sobie autobusem. Bo auto w warsztacie i pan mechanik się ani nie odezwał ani auta nie oddał ani nic nie zrobił. He he... Fachowiec... Poprosiłam Natalkę, żeby była 15 minut wcześniej (była 20 minut wcześniej, złota dziewczyna) i poleciałam na autobus o 07.25 - taki, który zatrzymuje się bezpośrednio przy mojej pracy*** o 07.53. Zatrzymał się co prawda o 08.03 - ale bez przesiadek, na siedząco i z nosem w książce *** dotarłam do firmy :) Źle nie jest. W drugą stronę będę mieć problem - jeśli nie dostanę auta z powrotem - bo na 16 mam być z Zosią na bilansie dwulatka, w innej dzielnicy Gdyni. A ja o 16 pracę kończę :D Nic to - wyjdę wcześniej i cosik będę kombinować...

 

Kończę czasowo. Zapewne jeszcze dzisiaj się pouzewnętrzniam - bo zdjęcia z biby firmowej mam zamiar od ludków z pracy w końcu zgrać :) I jeszcze mam kilka zdjęć z urodzin Zosi. I jeszcze chciałam opisać, jak lekarze w szpitalu prawie mi dzieciaka przekręcili (prawie, bo my z tych najgorszych rodziców jesteśmy - myślących, niepokornych i znających reakcje własnego dziecka...). I że ze sprzedażą mieszkania dalej dupa. I że kostka "się kładzie". No i "wogle-wogle"

 

Buziaki środowe!


PS. Tak a propos wczorajszego zwłoczenia - w łóżku wylądowaliśmy wczoraj o 20.45 - zaraz po Zochlinie. Maciuś odpadł od razu (bo niezdrów nieco i cosik szwankują mu kiszki) a ja zgasiłam światło chyba pół godziny później...

_________________________________________________________

***Zdjęcie z drugich urodzin Zosieńki - wyprawialiśmy jej 1 października, dzień po dacie, kiedy przyszła na świat :)

***A na przystanku koło mojego biura zatrzymują się tylko dwa autobusy ;)

***Zaczęłam już dawno, ale nie dotrwałam do endu, bo skończyło mi się wtedy L4 ;) Teraz już umiem czytać na raty ;) Nie zawsze, bo zarywam noce, ale czasem odkładam knigę i  gaszę światło o rozsądnej porze.

19 października 2010 , Komentarze (7)

...i pilnuję, żeby nie spadły pod biurko ;)

Poziom kumania: -8 (skala 10 / -10)
Tendencja: spadkowa

I nawet chemicznego pysznościowca sobie nie zapodam, buuu...

Buziaki wtorkowe!

18 października 2010 , Komentarze (11)

...co z tym spaniem dla Naleśnika zrobić. Najwygodniej by było, gdyby Zosiak sama chciała z łóżeczka się wynieść i odstąpić je Gówniarstwu. Bo sofkę w pokoju ma - całkiem nawet wygodną ;) Ale mam opory - to łóżeczko jest Zosine, wybierane i kupowane specjalnie dla niej. No po prostu jest JEJ. No i dlaczego Jajco nie ma także dostać tak samo - tylko swojego sprzętu, wybieranego z myślą tylko i wyłącznie o Naleśniorze? Dlaczego ma dostawać po starszej Siostrze? I tak wózek po niej będzie mieć. I część ciuchów. I część zabawek. Tak debatowaliśmy z Maćkiem i stwierdziliśmy, że oboje chcemy coś nowego dla Jajca. I że to będzie kołyska - na pół roku wystarczy a do tego czasu Zosiak na bank będzie chciała spać na sofie i bez żalu - a pewnie i z dumą - odda swoje łóżeczko. Kołyskę ustawimy w sypialni, a że na kółeczkach ona, to będzie można z nią jeździć  - chociażby do łazienki na czas kąpieli Zochliny :) Kołyska mnie zaatakowała swego czasu i puścić nie chce, skubana. A i koszt nie jest megarzeźnicki - i tak wyjdzie taniej, niż nowe łóżeczko ;) Wygląda tak: Wersje kolorystyczne są jeszcze chyba dwie. W każdym razie pasujące do obu płci ;) I tak sobie myślę i dumam, zamiast iść spać :)


Dobrej nocy Kochani! :)

18 października 2010 , Komentarze (8)

...zanotowałam wczoraj :) Trzy razy Gówniarstwo zasygnalizowało swoją, w moim wnętrzu, obecność. Ale fajnie :) A żeby było śmieszniej, to z piątku na sobotę śniło mi się, że Jajco wariowało mi w brzuchu i wypychało lewą stronę. Teraz się zastanawiam, na ile to był sen a na ile rzeczywistość, która znalazła we śnie swoje odbicie :) Fajnie, w końcu jestem w ciąży pełną gębą a nie trochę ;)

 

W sobotę mielim gości - opijaliśmy (my jak my, ja tam nie - ale towarzystwo ogólnie) podbitkę. Bo skończona. Wygląda cudnie!! Do końca tego tygodnia powinna być położona kostka oraz wykończone tarasy - wczoraj kupowaliśmy gres. Ciekawam, jak to ostatecznie wyjdzie :) W każdym razie - w sobotę mielim gości - było nas dziewięć sztuk dorosłych i sześcioro dzieci. Z czego część ludków u nas nocowała :) Takiej śmiesznej i udanej domuffki to dawno nie uskuteczniałam, zwłaszcza w roli gospodyni. Alkoholu poszła ilość okrutna, więc w niedzielę rano miałam na stanie czwórkę skacowanych (albo jeszcze na bombie) zombiaków i trójkę dzieci ;) Zosia była grzeczną córeczką - zamiauczała (łóżeczko z nią w środku było u nas w sypialni, bo u niej w pokoju zaległy Jedne Zwłoki wraz z jednym z dzieciaków) o godzinie 7 rano, że już nie śpi, ale na moje rozpaczliwe "Zosiak, daj Mamusi jeszcze chwilę!!" siedziała cichutko w łóżeczku do ósmej. Mamusia o ósmej wstała do Zochliny, mimo, że sama poszła spać nad ranem. Po czwartej jakoś było ;) Zeszłyśmy na dół a tam? Armagedon, Panie, Armagedon. Zazwyczaj zostaję jako ostatnia na dole i sprzątam zaraz po imprezie, jak już goście precz z salonów pójdą, ale teraz nie miałam siły. No i rano się złapałam za głowę ;) Ale dzielnie mi poszło - gdy sturlaly się na dół pierwsze Poimprezowe Truposzczaki to zmywara chodziła, stół był sprzątnięty i nawet kawa zrobiona ;)

 

A co do samej imprezy - głupot nagadaliśmy co niemiara, naśmialiśmy się nieprzytomnie, uskutecznialiśmy karaoke i generalnie humory dopisywały - tym niepijącym wcale również (czyli kierowcom i ciężarówkom ;)). Kolega - dawno nie widziany - zaskoczony moim odmiennym stanem nie śmiał sam zapytać, czym zaciążona. Bo jeśli nie, to by w ryj dostał, że sugeruje przytycie brzuszne ;) Arcik w ogóle był gwijazdo wieczoru - zawile nam tłumaczył wyższość dwudziestekpiątek nad trzydziestkamitrójkami. Po czym sam stwierdził, że z tych lasek, z którymi się umawia, to najlepiej sie dogaduje z taką, co ma nie 25, czy 27 lat a taką, co ma 31 wiosen na karku i duże dziecko - hłe hłe ;) Temat wyższości "gówniar z dwójką" nad "babkami z klasą i trójką" (tudzież odwrotnie - przewaga trzydziestek nad dwudziestkami) był tematem przewodnim, potraktowanym nieco z przymrużeniem oka, ale jednak gdzieś to ziarenko prawdy było. Osobiście lepiej się czuję teraz, przy 33, niż 10 lat temu :) Ale to temat na dłuższe dywagacje, pewnie do niego wrócę :D

 

Wczoraj, po wyjściu gościuff, ogarnięciu chatki i ugotowaniu przepysznej kartoflanki na kaczce (mniam - Monsz gotowali!) wytargałam mojego Bardzo Biednego Męża z Syndromem Dnia Poprzedniego i pojechalim do Leroy Merlin po gres na taras. Nie było tego, który sobie upatrzyliśmy. Ajejej, i co teraz? Pojechalim do Castoramy i kupiliśmy tańszy i ładniejszy :D dzisiaj mają przywieźć :) A przed Leroy zaciągnęłam chłopa do Douglasa i zaszalałam nieprzyzwoicie. Kupiłam (znaczy - Pan Monsz mi nabył ;)) krem na ryjek (trzeba ratować starą, trzydziestotrzyletnią cerę :D:D:D) i jeszcze - gdyby krem nie pomógł i trzeba by było od twarzy odwrócić uwagę, to dostałam perfuma . Pachnę sobie teraz w robótce i mi dobrze :) A ile to w sumie kosztowało, to się nie przyznam ni ciula... ;)

 

Dobra, Mili Moi, koniec doniesień na teraz. Pewnikiem się odezwę jeszcze, chociaż wątpię, czy dzisiaj ;)

 

Buziaki poniedziałkowe!

15 października 2010 , Komentarze (6)

...czy to kwestia wywalenia na światło dzienne emocji i tego, co mnie gryzie na V., czy tego, że dzisiaj piątek, czy tego, że Maciek wraca do domu, czy tego, że od kilku dni biorę tabletki mineralno-witaminowe ze zwiększoną dawką jodu i mi tarczyca nie hula (lekarz zapisał, jako pierwszy atak przeciw obniżonemu nastrojowi, bo wyniki hormonów tarczycowych mam takie so), czy spokojnego dnia w pracy, ale jest mi dzisiaj po prostu fajnie na duszy :) Czego i Wam serdecznie życzę!

 

Udanego weekendu Kochani!

15 października 2010 , Komentarze (4)

...szwedzcy szpiedzy. I Lisbeth Salander, która przyniosła do naszego domu karton wypełniony materiałami wybuchowymi. Karton paskudny  był, rozpadał się - więc Lisbeth zostawiła go w wiatrołapie. I na tym kartonie, bardzo zrelaksowany, spał sobie Mietek. Natomiast Antoś latał dookoła cały zjeżony i miauczał przeokrutnie. Tak, jestem na etapie Millenium Stiega Larssona - kończę trzecią część. Saga bardzo mocna***, jak dla mnie, ale świetnie się czyta. Niekrtóre wątki przewidywalne do bólu, niektóre zaś zaskakujące wielce. Ze wszystkich części chyba najbardziej podobała mi się pierwsza  . Drugą  przeczytałam z zainteresowaniem, ale bez ciśnienia. Nie umiem wejść w psychikę bohaterki (nie jestem geniuszem :P), to jakoś tak trochę byłam obok tej całej historii . Natomiast  trzecią  część pochłaniam - aż dziwne, bo historia tajnej grupy szpiegowskiej działającej nielegalnie w ramach wywiadu jest chyba jednak trochę za bardzo naciągana i wydumana. A może nie? Może takie historie się zdarzają? ;)

 

Więc zarywam sobie nocki, a co - raz się żyje. A jak postanowiłam sobie wczoraj nie czytać do 2 nad ranem a iść spać, to zbuntowało mi się dziecię. Zosia zażądała stanowczo (o 1.30 w nocy!) wyjęcia z łóżeczka. Szlochała bardzo i uspokoiła się dopiero, jak leżała sobie na moim brzuchu - siedziałam na krześle obok łóżeczka. Każda próba włożenia srajtka z powrotem kończyła się protestem. Wystraszyła się czegoś a na nocne lęki najlepszy jest Tata. Tylko Tata nie w domu a w Płocku, w delegacji, ajejej... Wyjęłam szczebelki z łóżeczka i zaczęło mi małe zombiakowe wędrować po domu. Wiecie, jaki to widok? Rozczochrane maksymalnie, ciągnące za sobą pieluszkę w jednej łapce, drugą przecierające oczy i energicznie żujące smoczek, tuptające nieszczęście ;) Wypisz-wymaluj - kolega Charliego Browna      Pogardziła łóżkiem w sypialni, wróciła do swojego pokoju i władowała się na sofkę wtulając się w misia. Rozłożyłam sofkę i zapakowałam dziecię pod kołdrę. Ryk. Położyłam się obok. Cisza.  Wyniosłam się pomaleńku do sypialni. Ryk. Wróciłam na sofkę. Cisza. Wyniosłam się ponownie pomaleńku do sypialni. Mamrotanie i nieszczęście w głosie. Zabrałam komórkę (budzik znaczy) i powędrowałam do Zochliny. Rano znalazłam dziecię w nogach sofki, zakopaną górną częścią ciała w kołdrę, z girami na wierzchu. Łóżeczko nietknięte - całą noc przespałyśmy razem. Fajnie niby, ale nie chcę jeszcze jej przenosić na sofkę - jeszcze niech pośpi trochę w łóżeczku (ze szczebelkami ;)) Oby tylko nie budziła się nam częściej, moja Mysza. I tym sposobem wszystkie noce, od początku tygodnia, mam elegancko zarwane ;)

 

 

Wracam do papierków. Coś jednak w robótce porobić trzeba ;) Za miesiąc wchodzą mi Biegli Rewidenci na badanie wstępne, ajejej...

 

 

Ale powiem Wam tylko jeszcze, że dzisiaj dekarze skończą robić nam podbitkę dachu. Ślicznie będzie. A w przyszłym tygodniu brukarze skończą szaleć z kostką - na razie mamy podjazd, dojście do furtki i ścieżkę dookoła domu. Cudnie! :) Co prawda kolejne długi - ale wiecie co? Chrzanię! Chcę mieszkać w ślicznym domu z czystym podwórkiem, o! :)

 

 

I tym optymistycznym... ;)

 

 

PS. Tekst był wyjustowany, ale Firefox mi dziczeje i się skiepściło było. Będzie nieładnie, trudno - jakoś to chyba przeżyję, co? ;)

 

 

______________________________________________________

 *** Filmu raczej nie obejrzę - albo będzie zbyt brutalny albo niezgodny z książką ;)

   

15 października 2010 , Komentarze (1)

...z przemyśleniami rozwodowo-związkowo-miłosnymi. I widzę, że znów dotknęłam dla niektórych bolesnego tematu. Kurna, powinnam czasem dziób zamknąć ;)

 

A poważnie - pewnie nie wyraziłam się dostatecznie jasno i klarownie w poprzednim wpisie (brak treningu, miesiąc przerwy i od razu buba ;)) - nie chodzi mi o to, że się żalę, że ludzie mi się zwierzają. Nie, to nie o to biega. Wyraziłam jeno swój bunt przeciw niesprawiedliwości świata, swoją bezsilność, że tyle złego się dookoła dzieje a ja tak naprawdę nie mogę nic. Oprócz bycia obok - czasem doradzenia, czasem samego wysłuchania, bez wymądrzania się, czasem pobycia w roli kiwaczka a czasem w roli osoby, która z butami pakuje się w cudze życie i się workiem "porządzi". Nie mam przecież pretensji do ludzi, że mi mówią - nawet jeśli jest to obciążenie swoimi problemami - bo to by było po prostu śmieszne. Po to są przyjaciele, po to jest rodzina, żeby się wspierać i pomóc. A że się ostatnio zwaliło na ludków dookoła tyle złego... To właśnie jest to, na co się pożaliłam! Nie na ludzi, którym gorzej się wiedzie, nie... Bo tak po prawdzie to w jakiś przewrotny sposób jest to dla mnie miłe, że są osoby, które obdarzyły mnie wielkim zaufaniem, że mogę się komuś na coś przydać, w czymś pomóc :)


Więc (nie zaczyna się zdania od więc... :) bardzo proszę o nie obiecywanie poprawy, Mili Moi, którzy to czytają i wiedzą, że to też o nich piszę :) Bo nie o to mi chodziło. Też chciałam z siebie wypluć to, co mi w duszy siedzi - a Was potrzebowałam w roli kiwaczków :) Howgh.

 

Wpisy pozytywne także się pojawią - byłam na imprezie firmowej w zeszły weekend i do dzisiaj w robocie mamy uśmiechnięte ryjki - taka biba była!!! ;)


Buziaki piątkowe (hu-hu!!)

14 października 2010 , Komentarze (19)

...czyli co mi (marsza żałobnego) w duszy gra.

 

Źle się dzieje ostatnimi czasy wśród moich przyjaciół, rodziny i znajomych. I nie jest tak, że się zawsze działo źle a dopiero teraz to dostrzegam, nie. Owszem - zdarzały się dziwne, niepokojące i karygodne przypadki zachowań, ale ostatnio nastąpiła jakaś eskalacja.

Przyjaciółka została porzucona przez męża i się rozwodzi - nie wiem tego od niej a z drugiej ręki, bo gdzieś mi zaginęła - telefon może i odbierze, ale gada dziwnie i nie oddzwania. Urwała kontakt - wstyd jej (??), ma poczucie krzywdy, że jej nie wyszło a mi tak? Nie wiem, ale brak mi jej. A narzucać się nie chcę, widać sobie nie życzy spotkań. Nic na siłę. Tylko trochę boli...

Druga została przez męża pobita, już jakiś czas temu (niektórzy może pamiętają wpis, który usunęłam na jej prośbę). Chodzi na terapię. Mówi, że teraz jest przyzwoicie. Na rozwód się nie zdecydowała. Przynajmniej na razie.

Inna przyjaciółka mówi, że w związku się u nich dzieje tak pysznie, że najbardziej ją martwi to, że taki stan przestał ją martwić. Że martwi ją raczej osiągnięty poziom zobojętnienia.

Inne dziewczę zostało samo - mąż odszedł do kochanki - 17 lat (!!) młodszej. Osobiście pakowałam ubrania dziada, bo sam nie umiał się zdobyć na resztkę przyzwoitości, żeby po sobie posprzątać. W ogóle zachowuje się poniżej jakiejkolwiek krytyki, bez klasy, honoru i stylu - i jeszcze usiłuje przerzucać winę na nią. Szkoda słów.

Jeszcze inną znajomą mąż pobił tak, że wylądowała na 2 tygodnie w szpitalu a na rozprawie usłyszała, że ma się cieszyć, że darował jej życie, bo przecież mógł zabić. I okazuje się, że nie jest pierwszą ani ostatnią ofiarą przemocy z jego strony.

Jeszcze inna przyjaciółka nie może się dogadać ze ślubnym i zaczyna się bać jego napadów złości, agresji i przekleństw. Niekoniecznie skierowanych do niej, ale przerażających.

Kumpel potrafi nie odzywać się do żony trzy dni i żali mi się, że już nie wie, co ma robić, bo do niej nic nie dociera. A od niej słyszę dokładnie to samo, lustrzane odbicie...

Koleżanka zostawiła ojca swojego dziecka (wieloletni związek, bez papiera - ale żyli normalnie, po małżeńsku) dla kolesia młodszego od siebie. Szkoda mi chłopaka (tego porzuconego znaczy :P), bo sympatyczny nadzwyczaj - ale swoje za uszami też miał. I jak na imprezach super gość, to w codziennym życiu to takie duże dziecko. Ją można podziwiać za to, że nie bała się odejść. I do tego niepolitycznie związać się z młodszym od siebie. (Niestety jest społeczne przyzwolenie na to, że facet może dla młodszej zostawić partnerkę, może się "wyszumieć" i przeżyć kryzys wieku średniego. I babka winna mu wybaczyć. I poczekać i przyjąć z powrotem. A dlaczego to nie działa w drugą stronę, ja się grzecznie pytam, hę?). I pełen szacun dla nich obojga za brak brudów wywlekanych publicznie, za wytłumaczenie dziecku, co się stało i za względnie (no nie całkowicie, nie...) bezbolesne przystosowanie towarzystwa do nowej sytuacji.


Wszystkie te ludki mają albo dzieci albo wspólne futrzaki - rodziny znaczy... Przerażające...


Bliscy przyjaciele mają poważne kłopoty finansowe i jakieś megarzeźnickie zawirowania w pracy.

Dobra znajoma ma nóż na gardle, furę długów, ZUS zajął jej konto - jest głęboko w czarnej d...

Jakiś czas temu dostaję telefon "Madziu, a wiesz, te guzy, które mam, to jednak nie jest rak". "Mamo, jakie guzy??!!??" - pewnie, że się cieszę, że Mamusia znów uciekła przed rakiem (Jezu, nawet nie wiecie, jak się cieszę!!!), ale słabo mi, bo nic nie wiedziałam o kolejnych guzach, nic mi wcześniej nie powiedziała!

 

No i tkwię w tym wszystkim i wszystko biorę do bani. Trudno nie brać. To w końcu są mniej lub bardziej, ale bliscy mi ludzie, na których mi zależy! I normalne jest to, że zwierzają mi się ludziska i cieszy mnie to - tylko dlaczego tak nagle się to wszystko spiętrzyło i skumulowało? Co się do qrwy nędzy dzieje? Czy to ten etap w związkach, że po ślubach i chrzcinach przychodzą pierwsze komunie i rozwody? Zaczynam się zastanawiać nad swoim małżeństwem. I zaczynam się bać - chociaż powodów nie mam. Ale i inne nie miały powodów do lęku - historia z kochanką, która mogłaby być córką wiarołomnego małżonka spadła, jak grom z jasnego nieba. To była naprawdę kochające się małżeństwo. I tak jak w niektórych przypadkach można mądrze kiwać głową "tak, tak - spodziewałam się tego", tak tutaj się nie spodziewałam. Nikt się chyba nie spodziewał. Jak obuchem w łeb...

 

I z tego wszystkiego galopada niefajnych myśli pod czaszką,  nie mam czasu pobyć sobie w ciąży, pocieszyć się nią, wsłuchać się w Jajco i siebie, trochę pomartwić się na zapas, poplanować:  jak to będzie z macierzyńskim i po, jak przygotować Zosieńkę na przyjście rodzeństwa, do którego przedszkola ją zapisać, czy chociażby jak rozwiązać prozaiczną kwestię gdzie ma spać Naleśnik, jak się urodzi (kupić nowe łóżeczko - bez sensu, na co drugie? zabrać Zosi łóżeczko - niby z jakiej racji?? kupić Gówniarstwu kołyskę?). Do tego doszło jeszcze zwłoczenie ciążowe, które dało mi się konkretnie we znaki :) I gorsze samopoczucie (i fizyczne i psychiczne, zwłaszcza psychiczne), niż przy ciążowaniu z Zochliną. I brak czasu dla siebie - bo przecież jedno małe dziecko już mam i muszę (i chcę :)) mu poświęcić czas. I still i wciąż niesprzedane mieszkanie i lęk, czy damy radę spłacić długi. I niepokój, czy po macierzyńskim będę mieć gdzie wracać - pewnie będę mieć, ale gdzieś tam na dnie duszy czai się obawa, że znajdą kogoś lepszego, na stałe. I jeszcze (mniej lub bardziej irracjonalna) niepewność co do pracy Maćka.

 

Stąd właśnie moja nieobecność na V. i w pisaniu i w czytaniu i - tym bardziej - w komentowaniu.

Ale, chociaż negatywnych emocji i wydarzeń ostatnio w moim życiu sporo, to jednak są i dobre chwile - żeby nie było, że tak marudzę ;) Pozytywami też się podzielę, ale nie w tej chwili - tak w ogóle to ja w pracy jestem, nie mam urlopu (na co by wskazywały trzy wpisy dzisiaj :P) i winnam trochę się chyba jednak ogarnąć ;)


Buziaki czwartkowe!

 

PS. Zaczynam dziś 19 tydzień :) Jestem w piątym miesiącu - jak kto woli ;) I ważę (rano ważyłam) poniżej 58 kg. Jak na ten etap ciąży, to wcale niezły wynik, hu-hu! ;) Może uda mi się dotrzymać postanowienia wakacyjnego? ;)