Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
To miało pójść wczoraj:


Człowiek najchętniej zawinąłby się w ciepły kocyk z gorącą herbatką i miłą lekturką. Ale nie ma tak dobrze :(
Wprawdzie robota nie zając, nie ucieknie, ale też sama się nie zrobi.

Po wczorajszym bankiecie waga o pół kg wyższa - 97,8. Nie dziwota! Jedzenia było tyle i takie mniamniuśne, że nie można było się opanować.
Zaliczyłam:
zupę z klopsikami (nie mam pojęcia, jak się nazywa)
sztukę mięsa i małego knedliczka do tego + surówki
kawałeczek wędzonego pstrąga
łyżkę jakiejś pysznej sałatki z kurczakiem
3 plasterki wędzonki
4 kieliszki jakiegoś paskudztwa własnej roboty
Ciasta nawet nie powąchałam!!
W zasadzie to jestem z siebie zadowolona, bo na tego typu imprezach pochłaniam zwykle dużo, dużo więcej.
A potańczyli my też sobie, bo Czesi przywieźli ze sobą zespół muzyczny i przygrywali nam countrowo.

Za to dziś ciężko, oj, ciężko wstawało się do pracy :(
Na śniadanko zaserwowałam sobie mleko z muesli.
Na drugie śniadanko kanapkę taką co zwykle, której nie daję rady zjeść na jednej przerwie ;) Nie dlatego, że taka ogromna, tylko spokoju nie dają.
W porze obiadowej oparłam się ogromnej bułce z szynką, za to poległam przed jedną małą parówką berlinką (ale i tak nieźle).
Na obiad miałam makaron z truskawkami. W zasadzie wstałam od stołu głodna, ale nie chciałam przesadzać, bo dziś wieczorem kolejna kolacja z gośćmi.
Teraz próbuję się oszukać Muszynianką i paroma truskawkami, bo jedzonko dopiero gdzieś około 20.30 :(
Tak późno, bo goście dziś na wycieczce w Gdańsku (mają beznadziejną pogodę) i szczerze mówiąc nie wierzę, że zdążą na tę porę wrócić.