śniadanie: pół omleta z dżemem jabłkowym
II śniadanie: batonik fitness (90 kcal)
W zasadzie to mi nie smakował, ale automat nie chciał mi wypluć kabanosika. Następnym razem zrezygnuję i obejdę się smakiem, jak mnie kabanosik zignoruje! He, następny raz niestety za miesiąc, bo basen zamknęli :( A tu pogoda beznadziejna, woda w jeziorach zimna :( Nie wiem, czy tak od ręki przyjmują do Klubu Morsów.
A tak przy okazji na basenie pobiłam nowy rekord: 42 długości!!!
obiad: zupa wiśniowa z kluskami, 1,5 ziemniaka mały klopsik mielony, pół giczały kurzęcej i dwa ogórki kiszone. Na deser jedno kółko ananasa z puszki. To wszystko podczas regularnego obiadu u rodzicielki. Jestem z siebie dumna, bo ziemniaków nie polałam pysznym, ale obrzydliwie kalorycznym sosem i po wszystkim wypiłam tylko kawę, popatrując tylko tęsknym okiem na serniczka, delicje i ptasie mleczko!
Czyżby moje czary mary działało?
Po powrocie do domu, jak już wywiesiłam pranie (nie wiem po co, i tak nie schnie) wsiadłam na rowerek i wykręciłam 35 km. Wcale nie miałam takiego zamiaru! Ale tan podcast, na którego dziś była kolej, był akurat o dietach, odchudzaniu itp. Nie wypadało tak po prostu zejść w tej sytuacji z rowerka, mimo, że pot lał się po rowku...
Potem miałam mocne postanowienie, że na kolację, to już tylko coś lekkiego! Akurat! Rodzinę przycisnął głód, a ja się też skusiłam, chociaż moja porcja była dużo mniejsza niż innych.
Kolacja: makaron z sosem serowym z boczusiem :(
Mówi się trudno! Jutro będzie lepiej!
Acha! Waga poranna: 93 kg :)