Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Zwykły dzień


Nastawiłam już zakwas na chlebek. Byłam z psem na spacerku. Powinnam posprzątać pobojowisko po wczorajszej imprezce, ale jakoś mi się nie chce.
Jak nigdy od dłuższego czasu pobolewa mnie dół brzuch, cóż @ W zasadzie od kiedy mam wkładkę, to nie wiem, co to @, więc nie powinnam narzekać.
Dzisiaj waga 90,8 kg- znaczy się byłam wczoraj grzeczna bardzo :))))
Książę małżonek już w pracy. Dorabia w różnych firmach jako informatyk, więc nawet w wakacje nie ma spokoju. Łyka te swoje tabletki już drugi tydzień i nie widzę jakoś poprawy. Wiem, że to za wcześnie. Szczególnie, że tak długo nie dał się namówić na leczenie.  Potrzebna mi cierpliwość!
Synuś nie dostał jeszcze żadnego prezentu na urodziny, ale to jego wina, bo nic sensownego nie wymyślił. Wczoraj wprawdzie coś wspomniał o konsoli do gier, ale to już niech z tatusiem wybierają. Nie uważam tego za najlepszy pomysł, ale liczę na jego inteligencję, że nie będzie tracił za dużo czasu na bzdury.

Tak sobie dziś pomyślałam, że nigdy nie spisałam historii mojego zmagania się z kiloskami. Może sobie coś przy okazji poukładam w główce?

Kiedy zaczęłam się odchudzać? Nie pamiętam.
Pamiętam, że jako 9-cio latka trafiłam do szpitala z żółtaczką. Bardzo polubiłam młodą salową, a ona kiedyś zobaczyła mnie przy kąpieli i powiedziała, że jestem grubasek.
Patrząc na zdjęcia z tamtego okresu, widzę normalną dziewczynkę. Może nie patyczaka, ale też na pewno nie grubaska.
Słowa te jednak wrosły w moją świadomość i już w liceum uważałam, że muszę się odchudzać bezapelacyjnie. Ważyłam przecież "aż" 55 kg przy moim wzroście. Oczywiście moim marzeniem było ważyć poniżej 50. Nie udało mi się to nigdy. Nic dziwnego, musiałabym chyba popaść w anoreksję, żeby to osiągnąć. A należałam do osób aktywnych fizycznie. Co najmniej dwa razy w tygodniu biegałam parę kilometrów, reprezentowałam szkoę w zawodach lekkoatletycznych na długich dystansach.
Na studiach chyba jakoś zaakceptowałam swoją sylwetkę, bo nie stosowałam jakiś głodówek, ale pilnowałam co i ile jem i dużo się ruszałam. Jednak nadal uważałam, że za dużo ważę.
Po drugim roku schudłam ze 3 kg z nerwów związanych z problemami z moimi rodzicami i moim chłopakiem. Wyglądałam jak szkieletor, ale to mi się podobało.
Po ślubie zamieszkaliśmy sami i się zaczęło. Na śniadanko świeże bułeczki, obiadek, kolacyjka u teściów i kilogramów zaczęło przybywać. A właściwie centymetrów, bo wagi nie miałam. Wszystkie ubrania za ciasne, niektóre za małe! Wszyscy myśleli, że jestem w ciąży.
Dość szybko się ocknęłam z amoku kalorycznego jedzenia. Ograniczyłam jedzenie do połowy porcji, nie odmawiając sobie niczego. Normalne MŻ i więcej ruchu. I to było moje najlepsze odchudzanie. Nie pamiętam, jak długo to trwało, ale chyba nie wróciłam do złych nawyków, bo następny raz przytyłam dopiero po ciąży.
Tak, tak! Po, a nie w czasie ciąży. Byłam bardzo zgrabną "ciężarówką" - tylko brzuszek, no i pod koniec popuchnęte nogi jak balony. Potem karmilam piersią ponad rok. Nie wiem, jak to się dzieje, że dziewczyny chudną, jak karmią. Ja tyłam! Żarłam i tyłam. Dobiłam do 74 kg! Tragedia! Paula miała 1,5 roku, a ja byłam grubą, zrzędliwą mamuśką!
Nie wiem, czy bym schudła, gdyby nie potężna motywacja. Książę małżonek zaczął mnie zradzać z obrzydliwie chudą blondyną. Chyba dla kontrastu ;)
We mnie obudził się lew! Ja wam jeszcze pokażę! Wszysto było mi jedno, jak to się zakończy, ale na pewno będę lepiej wyglądać. Szybko, chyba w 3 miesiące, schudłam 19 kg. Znów ważyłam 55 kg i odzyskałam pewność siebie przynajmniej w niewielkim stopniu.
Z księciem małżonkiem jakoś wszysko się ułożyło, choć łatwo nie było. Pewnie dlatego nie dopadł mnie efekt jojo.
Potem następna ciąża. Liczyłam na to, że po ostatnich doświadczeniach podczas karmienia, nie popełnię tego samego błędu. Karmiłam dwa lata i oczywiście znów przytyłam do wrednych 75 kg (chciałabym tyle teraz mieć!)
Kolejne odchudzanie nie szło tak gładko, chociaż na tapecie byla kolejna chuda blondyna. Zaczęłam pić herbatki przeczyszczające, na początku delikatne, potem oczywiście takie, po których inni dostawali skrętu kiszek. Owszem, schudłam, ale wagę utrzymywalam tylko dzięki herbatkom. Jak tylko je odstawiałam, tyłam. Niestety nie można tego robić wiecznie, kiedyś wreszcie żołądek się buntuje i koniec!
Od tego czasu po prostu pojawiam się i znikam, raczej z tendencją do coraz wirazistrzego pojawiania się. Kiedyś jeszcze udało mi się stracić 16 kg w dwa miesiące, jak łatwo się domyślić, znowu z powodu jakiejś blondyny. Ale chyba spowszedniały mi takie motywacje w odchudzaniu, bo już nie działają od dawna.
3 lata temu trafiłam na Vitalię, wykupiłam dietę i na początku szło ładnie. Potem zastój, spadek motywacji i powtórka z rozrywki. Pewnie za szybko chciałam osiągnąć swój cel.
Teraz chyba zaakceptowałam to, że jeszcze dość długi czas będę gruba. Wreszcie nie oczekuję szybkich efektów. Wiem, że schudnąć trzeba i dla wyglądu, ale i dla zdrowia. Wiem, że na dłuższą metę nie pomoże wyelimonowanie wszystkiego niezdrowego, tuczącego, ale ulubionego, bo potem rzucę się na to i zaprzepaszczę cały wysiłek.
Teraz próbuję pertraktować ze swoim łakomstwem: "OK, zjem to, chociaż nie powinnam, ale za to mniej, a potem nie zjem czegoś innego". Na razie to działa i mam nadzieję, że będzie działać do skończenia świata i jeszcze dzień dłużej!
  • joannab6

    joannab6

    22 lipca 2009, 22:17

    historia..... to ja Ci życzę utraty kilosków bez takich motywacji :) Pozdrawiam. p.s. Ja dla kontrastu dzisiaj jagodzianki piekłam. Pozdrawiam - Asia:)

  • oficjalnaJ

    oficjalnaJ

    22 lipca 2009, 17:44

    Pakowanie dzieci to znowu nie taki problem, zwłaszcza, że jedno już jest na wakacjach spakowane i mam je tylko odebrać z zapakowaną walizką. Najgorsze do pakowania to jest to największe dziecko, czyli mąż mój osobisty. Kiedy pytam, czy te rzeczy to mogę już zabrać, uprać i spakować, to zwykle słyszę, że nie, bo: te spodenki założy do piwnicy, tą koszulkę na wieczór do chodzenia po domu, a... i tak w kółko, a potem z niedowierzaniem zapyta: to ty mi jeszcze nic nie spakowałaś??? Siebie pakuję najszybciej. Zostaje jeszcze przygotowanie infrastruktury, bo jedziemy do apartamentu z wyżywieniem własnym. To tyle od mojego wpisu. Do Twojego komentarz byłby zbyt długi i pewnie też zbyt osobisty, dlatego póki co go sobie daruję. Jak znajdę chwilkę w tym młynie, to napiszę ci wiadomość na pocztę. :*

  • malgocha0411

    malgocha0411

    22 lipca 2009, 16:46

    czytało sie jak dobrą książkę, nie śmiej się...naprawd fajnie się czytało....mój mąż ciągle powtarzał że mu nie przeszkadza tusza i że takie pulchniejsze woli ale widziałam jak się ogląda za zgrabnymi babkami może nie anorektyczkami ale nie 100kg żywej wagi...a teraz kiedy 15kg mam za sobą wyszło szydło z worka...widzę że jest zadowolony ale oczywiście mi tego nie powie...pozdrawiam i sukcesów życzę

  • gzemela

    gzemela

    22 lipca 2009, 11:50

    Muszę przyznać, że Twoje zwierzenia zrobiły na mnie wrażenie. <br> Moja motywacja nigdy nie była tak silna. Mnie małżonek tylko raz zwrócił uwagę, że mogłabym trochę schudnąć i myślę, że do dzisiaj tego żałuje ;) Teraz kiedy ostro walczę z kilogramami zapewnia, że nie muszę tego robić.