Dokładnie - cieszę się, że to już ostatni dzień w domu, już za długo tu siedzę, zdecydowanie. Jutro wyjeżdżam i odetchnę sobie trochę.
A dzisiejsze jedzenie:
9:30 bułka grahamka - połowa z żółtym serem i ogórkiem, połowa z powidłami śliwkowymi, kawa zbożowa z mlekiem, kostka gorzkiej czekolady
13:00 dwa naleśniki z serem, kawa mrożona z mlekiem
16:00 croissant, herbata zielona
19:30 trzy małe kromki chleba białego z serem feta i ogórkiem, herbata czerwona, jeden cukierek toffi
Trochę dużo słodkiego przez cały dzień się nazbierało, ale to przez mamę - zrobiła naleśniki na słodko na obiad, to trudno było nie zjeść, a potem jeszcze podsuwa mi croissanta na podwieczorek... No trudno. W każdym razie chyba chociaż trochę to spaliłam, bo przez dwie godziny latałam z odkurzaczem, mopem i domestosem, szorując mieszkanie.
A z tą wagą to był, jak można się domyślić, fałszywy alarm - waga jednak nie jest tak łaskawa, żeby się przestawić na 62 - zresztą, co tu się dziwić przy takim jedzeniu... Jeszcze potrzebuję trochę czasu, bo mój organizm ma własne tempo chudnięcia i nie da mu się narzucić swoich reguł. Niestety. Albo i stety? Może przez taką powolną utratę kilogramów efekty będą bardziej trwałe...? Daj Boże.
I jutro w drogę!