sobota:
10 km na rowerze, godzina TBC, prawie wszystkie ćwiczenia miały element trzymania równowagi np. przysiad, z jedną nogą na stepie i przy wyproście kolano nogi z podłogi do góry + sekunda zatrzymania. To zmusza cały tułów do naprawdę porządnej pracy, bez przerwy.
A potem byłam w kinie na Everest.
Jakieś dwa lata temu, po kilku filmach z których wyszłam po 20 minutach, pomimo ich starannego wyboru wcześniej, przestałam próbować i przestawiłam się na seriale. Ale fascynuje mnie i interesuje, co tak napędza ludzi, żeby poświęcili i zaryzykowali tak wiele, żeby zdobywać szczyty (w dosłownym znaczeniu tego słowa, te górskie) położone poza zasięgiem możliwości ludzkiego organizmu). I jak na wszystko, na co jest popyt organizuje podaż. Oni - klienci, potrzebują przewodnika, gromady tragarzy, ekipy mocującej liny i drabiny. Zostawiają w górach tony śmieci jeżeli nie są zmuszeni, żeby na dół znieść wszystko. To wielki przemysł, emocje, ambicje w naprawdę podprogowych sytuacjach. O tym nic w Evereście nie było. Było patetycznie, łzawo, bohatersko - pięknie - fałszywie jak dla mnie.
Ale były góry, nadciągająca burza (w 3D, więc OMG), droga i warunki w jakich trzeba iść i tylu wspinaczy, że w niektórych miejscach tworzyły się korki.
A teraz czytam o tym książkę.
beaataa
25 października 2015, 18:23Ja właśnie tak miałam z kinem, że wychodziłam nawet nie w połowie, tylko po pół godzinie max. I przez ponad dwa lata oglądałam tylko to co miałam do oglądania w domu, głównie seriale. Niektóre super! A film z tych kinowych, czasami próbowałam, ale bardzo szybko kończyłam, co tylko potwierdzało moją decyzje o niepróbowaniu z kinem. Ale teraz było inaczej: wolny weekend, kiepska pogoda na wyjazd gdzieś, no i temat który mnie interesuje. Nie liczyłam na jakąś super fabułę i słusznie, to było takie kino amerykańskie - bohaterskie czyny, wzniosłe słowa, płacz i obejmowanie się na koniec, nikt nikogo o nic nie oskarża... ale góry pokazane były pięknie, groźnie i rozmachem.