Jak postanowiłam, tak zrobiłam, przynajmniej tak mi się wydawało. Kiedy wieczorem siadam do spisania tego, co zjadłam pierwszego dnia, mam poczucie wygranej.Przecież pilnowałam się, jadłam mniej niż zwykle. Spisuję i spisuję, co chwilę coś mi się przypomina, a to jabłko zjedzone w drodze ze sklepu do samochodu, a to złapana w locie bułka itp. Wychodzi cała strona notatek. Łapię się za głowę. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że wydawało mi się, że tak mało zjadłam. Aby tak nie było zaczynam od zaplanowania pór posiłków. Wychodzi na to, że większość będę musiała zjeść w pracy. Trzeba kupić pojemniki. Wdrażam też zalecenia psychologa: wyznaczam sobie miejsce na posiłki, tyłem do telewizora, nie ma jedzenia na stojąco, w kuchni, lub przed komputerem. Oduczam rodzinę od przerywania mi przy jedzeniu. Żeby nauczyć się jeść małymi kęsami, do jedzenia używam małej łyżeczki do herbaty, a jeśli muszę użyć widelca, to nakładam jedzenie na wypukłą stronę. Obowiązkowo mały deserowy talerzyk lub mała miseczka - moje miseczki nie przekraczają 250 ml pojemności. W kolejnym etapie zaczynam planować posiłki, następnie pod koniec dnia sprawdzam czy dałam radę. W kolejnym etapie liczę kalorie tego co zjadłam. Równocześnie zaczynam czytać o operacjach bariatrycznych. Szczególnie interesuje mnie jak wygląda dieta po sleevie (bo tak nazywają tą zaplanowaną dla mnie operację rękawowej resekcji żołądka). Dowiaduję, że po operacji wielkość przyjmowanych posiłków nie powinna przekraczać 200-250 g i że najważniejsze jest białko. Wydzielam sobie półkę w lodówce, reszcie rodziny od niej wara! Kupuję zalecone przez dietetyka produkty i zaczynam wieczorami przygotowywać sobie posiłki na kolejny dzień. Podstawą każdego posiłku jest produkt białkowy ok 100-200 g (zależy czy mięsko, czy nabiał) + dodatki, najczęściej warzywa, trochę owoców. Początkowo warzywa ilościowo biorę tak na oko, tak aby się najeść. Do picia tylko woda, maślankę czy soki traktuję jak posiłki. Uczę się przestrzegać pór posiłków, jestem tu bardzo konsekwentna. W pracy oznajmiam, że robię sobie 15 minutowe przerwy na jedzenie co 3 godziny, informuję kiedy mają być i udaje się. Zaczynam jeść w pracy (czego nie potrafiłam przez tyle lat zrobić, chyba się krępowałam, że taka gruba i chce jeszcze jeść). Szybko okazuje się, że jeśli się je powoli, dokładnie gryzie, to wcześniej czuje się sytość. Ponadto jedzenie co 3 godziny powoduje, że wcale nie odczuwam głodu, tzn zanim zacznę go czuć, to już coś jem. Przywożę do domu nie dojedzone porcje, bo jak nie zjadam, to już nie dojadam później. Po kilku dniach potrafię ocenić ile potrzebuję zjeść, aby nie czuć głodu. Zaczynam tak komponować posiłki aby wyszło 250 g. Zaczynam liczyć kalorie przed a nie po zjedzeniu posiłków. W tym czasie już mam rozpisany dokładny plan posiłków w arkuszu kalkulacyjnym, na razie tylko kalorie i białko, z czasem również węglowodany i tłuszcze. Największym moim zmartwieniem było, czy dam radę wieczorem, kiedy jest tyle pokus, no i odezwie się przyzwyczajenie do podjadania w domu. Okazuje się, że dzieci obsługują się same, nie muszę robić im kolacji, a ja wieczorami zamiast jedzeniem czegoś przypadkowego zajmuję się planowaniem i przygotowywaniem posiłków na kolejne dni. Nawet łapię się na tym, że po kolacji jestem szczęśliwa, że już przestałam jeść i nie muszę pilnować godzin i pilnować żeby przeżuwać małe kęsy przez 30 minut, bo to nudne. Planowanie jest ciekawsze, porcjowanie jest ciekawsze. Początkowo zaplanowanie posiłków na następny dzień zajmuje mi 1-2 godziny, stopniowo wpadam w rytm, mam już pogromadzone w komputerze dane i idzie mi to coraz sprawniej. Również poporcjowanie i spakowanie jedzenia zajmuje mi początkowo ponad godzinę, potem coraz mniej.
Nie ćwiczę, nie jestem w stanie, jestem za ciężka, na razie tylko dieta.
Waga spada powoli. Myślałam, że na początku śmignie na łeb na szyję z 10 kilosów w 2 tygodnie, a tu NIE. Najpierw ze 166 spada do 162 i staje na jakieś 10 dni. Aż w końcu rusza i dochodzi do wymaganych 160 kg, wtedy dzwonię do chirurga i umawiam się na kolejną wizytę. Na wizycie, która odbywa się po miesiącu od pierwszej, zostaję zważona - 158 kg. Doktor chwali, ale też zakazuje: wzszelkiego pieczywa - nawet żytniego, nawet gryczanego, nawet wieloziarnistego, nawet własnego wyrobu domowego (właśnie kupiłam maszynę do chleba i piekłam sobie wieloziarniste pyszne chlebki gryczane) nie wolno, ani ziemniaków, ani makaronów, nawet tych razowych. Odpytuje jak ze słodyczami, nie jem wcale, choć przyznaję się do jednego małego kruchego ciasteczka, bo mi się bardzo, bardzo chciało. Pyta o słodkie napoje i pozwala pić colę bez cukru - ale ja to odrzucam, nie ciągnie mnie, więc co po? Termin operacji wyznaczony na 18 marzec 2015. Kolejna wizyta u chirurga, dietetyka i psychologa na miesiąc przed terminem, ze świeżymi badaniami, wynikami usg i gastroskopii. Do tego czasu mam się odchudzać, żeby do operacji schudnąć jeszcze 10 kg. Deklaruję sama z siebie 20 kg, doktor się uśmiecha (jak mi się wydawało z powątpiewaniem) i na tym koniec wizyty.
Cdn :)
wiola7706
24 stycznia 2016, 00:19Ja mam problem z dlugim przezuwaniem i regularnoscia. Niestety
CZAS=ZMIANY
22 stycznia 2016, 22:06Dziękuje za Twoje wspomnienia-właśnie takiej mega motywacji.Twój pamiętnik dodaje mi siły do walki .Dzięki raz jeszcze.
berkati2016
22 stycznia 2016, 22:15Dzięki, to miłe i fajne. Trzymam kciuki za Twoje zmiany na lepsze, zdrowsze, lżejsze....