to już prawie koniec stycznia. Szybko leci czas, jak to na emeryturze. Codzienne spacery tak weszły mi w krew, że bez nich czuję się jak wybrakowana. Dziś 4 km, chłodno było, szliśmy szybkim marszem, sporo kalorii spalonych. Na śniadanie zrobiłam owsiankę na mleku owsianym, gotowaną, ale tak sobie mi smakowała. Potem prawie 2 godziny rozmowy przez telefon z bratem. Omawialiśmy jego wizytę u rodziców, dorośli tacy, a tak bezradni jesteśmy. Na obiad dziś zrobiłam kopytka, bo przez weekend trochę ziemniaków "zebrałam". Podałam je z leczo, smakowało. Połowę leczo oddam do sióstr miłosierdzia, które wydają jedzenie bezdomnym. Skoro rodzicom takie "ochłapy" nie smakują, to skorzysta kto inny. Tym razem będę uparta, nie widzę powodu, aby czuć się tak podle po ostatnich słowach matki. Za oknem dziś szaro, ponuro, wyraźnie będzie śnieg padał. Waga dziś znów pozytywna, co cieszy mnie niezmiernie. Jutro wizyta związana z biopsją, mam nadzieje, że to będzie tylko "na wszelki wypadek". Dziś zamówiłam sobie na czwartek pedicure, wreszcie, bo już chodziłam koło tematu, jak lis koło drogi. A tak lubię moje stopy po zabiegu, bo naprawdę mogę przejść wówczas kilometry bez stękania. Przeglądarka sanatoryjna pokazała spadek ponad 100 pozycji, przy takim tempie to będzie w połowie lutego wiadomość. Dziś rozkwitły kupione we czwartek hiacynty, pachną upojnie i przywołują na myśl wiosnę. A ona tak jeszcze daleko!