To, co zaplanowałam, to zrobione. Rano sporo zakupów w Lidlu, aby weekend powitać bez problemów. Mąż został w domu i sprzątał, ja dźwigałam. Uff, moje kręgi szyjne, na piętro już nie wniosłam, potrzebowałam pomocy. Po powrocie rzuciłam się ( dosłownie) do pracy. Podzieliłam wszystko na porcje, obrałam jarzyny na rosół, nastawiłam potem tę zupę nad zupami, przygotowałam uda kurze do pieczenia, traktując je przyprawami, ziołami, zawinęłam w folię. Przygotowałam rybę na obiad, tym razem postanowiłam usmażyć ją na papierze do pieczenia. Przygotowałam sos do sałaty, deser w postaci borówek ameryk. z jogurtem, zrobiłam grzanki do zupy dyniowej. Po tych pracach wyszłam do biblioteki, w drodze powrotnej zaszłam do mięsnego po wędlinę, do warzywniaka po owoce na jutro. Po obiedzie poszliśmy na spacer, potwierdzając słuszność naszej decyzji, że wychodzimy wcześnie rano. Było parno, duszno, gorąco, nie dało się oddychać, szliśmy zacienionymi ulicami, aby ominąć ten ukrop, ale do domu i tak wróciliśmy mokrzy. Po powrocie chwila na balkonie z książką i kawą, i tyle, kolejny dzień za mną. To ostatni weekend wakacji, szybko zleciało. Wspominaliśmy z mężem nasze lata młodości na plaży, gdy szło się tam o 9 , wracało po 15. Całe towarzystwo coś robiło, gra w kamyki, w siatkówkę, w 20 pytań, w karty. Do wody chodziliśmy właściwie co pół godziny, a i tam nie było tylko moczenia się, bo nurkowanie, slalomy pod wodą, skoki z barków kolegów. W domu wytrząsaliśmy tony piasku z koca, z siebie, z ubrań, opalaliśmy się ot tak, mimo chodem. Dziś słucham dzieci ok. 12-14 lat jak biegają po podwórku krzycząc do siebie, bo rozmawiać nie potrafią, z plastikowymi karabinami, ale jakaś q...wa pada co kilka minut. Ot, dobrodziejstwo innych czasów. Opracowałam już trasę kolejnego wyjazdu, mąż chyba zaakceptował , teraz szukam noclegów. Poczekam do końca wakacji, może we wrześniu pojawią się nowości?