Ponieważ "Dieta smacznie dopasowana" to jakaś kpina, albo przynajmniej ciekawy eufemizm, należało wziąć sprawy w swoje ręce. Ja wszystko rozumiem, ale żeby przeżyc dzień bez mięska, ba, bez ryby nawet?! To wykracza poza mój światopogląd.
Pierwotna wersja diety składała się z dań dla królików i im podobnych (wyłącznie!), zatem należało ją zoptymalizować. Na coś w miare przypominającego obiad (nie zawierało w nazwie "wegetariańskie"), natknęłam się przy czwartym dniu :/ Nie było opcji, żebym to zjadła. Głownie dlatego, że do tego czasu padłabym z głodu. Vitalia - spory minus.
Po nie tak znowu szybkiej optymalizacji (oczywiście w granicach kaloryczności posiłków), przejsciem fali wkurwu i rzucania wsztkiego w pizdu, jadłospis wygląda wcale znośnie. Co prawda przez 2 najbliższe dni będę jeszcze grzeszyć obiadami (nie, nie odmówie sobie lasani. Nie i już), ale kolacje i śniadania - full respect.
Co do przygód ledwoatletycznych - dzisiaj tylko streching, bo gardło coś nie domaga i wszystko jest be. Nawet crossfit. Nawet bieganie. I jeszcze ta dieta :/ Nosz nie mogem.
Edit: Żebyśmy się dobrze zrozumieli: to nie tak że na każdy posiłek wtrzącham mięcho. Dzień bez mięsa oczywiście istnieje, ale fajnie by było, jakby składał się z nabiału, ryby, makaronu z owocami czy czemuś podobnemu, a nie z połowy warzywniaka...