Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Spowiedź (ważenie, mierzenie)


Piątek zawsze jest lajtowy. Wstaję, idę do łazienki i spotykam szklaną. Aaaa - najpierw oczywiście siku (każdy gram się liczy ;)). Potem szklana. Dziś pokazała 60,5kg. Liczyłam raczej na przyrost wagi, niż na spadek. 

Z 2 powodów: wyjazdu mojego Lubego do Polski na kilka dni, no i z powodu okresu. 

Pofolgowałam sobie trochę. nie to, żebym sie obżerała, ale o regularności posiłków nie było mowy. Śniadań nie było. Pierwszy posiłek, hmmm aż wstyd się przyznać, gdy robiłam się głodna, czyli w okolicach 17-18 (dla usprawiedliwienia dodam, że chodziłam spać ok 3-4 nad ranem i wstawałam ok 9-10 rano). Na "śniadania" jadłam coś gotowanego, czyli coś, co bardziej przypominało obiad. Potem zjadałam jakieś jabłko/banana/wypijałam koktajl, a na kolacje (dobrze po północy) kanapka z zieleniną i serkiem wiejskim, serek wiejski bez kanapki, za to z placuszkami bakłażanowo-cukiniowymi, albo warzywa gotowane na parze z maślanką, albo ooo tak, to było niewybaczalne: placki cukiniowo-mączno-mięsne smażone!!! z sosem na śmietanie!!! (nie chce myśleć o tym ile one miały kalorii, a poszło ich sporo, bo były strasznie dobre). Do tego kusiła mnie czekolada, bardzo kusiła i skusiła (w ciągu tygodnia może z pół tabliczki zniknęło), garść rodzyek, pół butelki wina, 2 piwa (o rany, jaka spowiedź), kasza z boczkiem (!!!! - na szczęście boczku niedużo), awokado, 4 kiwi,  bagietka z czosnkiem (białe pieczywo!!!), kurczak z grila... Generalnie dietę miałam w dupie. 

Co do ćwiczeń i ruchu - prócz sprzątania - prawie nic, po prostu nie starczało mi czasu (moim celem było wypucowanie całego domu na błysk, nie tylko "na widoku" ale wszędzie: szafki, zakamarki, garderoba, strych... postanowiłam wywalić to, czego się nie używa, naprawic, co zepsute, zrobić przemeblowanie, itp). 

Fitbitowo - ok 10km dziennie i koniec (ale większość nastukane podczas zanoszenia prania do pralni i odnoszenia do suszenia a potem składania do garderoby). Z psami chodziłam na mego krótkie spacery (po 2 km na psa dziennie - chyba mają mi to za złe, ale nic to, porządek miał pierwszeństwo). Nieczęsto Luby wyjeżdza i zostawia mi dom do własnej dyspozycji - a generalne porządki u mnie to jak prawdziwa wojna: wszystko wywalam z szafek, segreguję, szoruję, w skrócie: jak sprzątam to jest megaśny pierdolnik, który dopiero w końcowej fazie zanika i robi się błysk. 

Aaaaa, zapomniałabym, wczoraj zorientowałam się o 23:30, że do mojego fitbitowego gola (15k) brakuje mi 5k - więc wskoczyłam na bieżnię i nadrobiłam 5k w 27 minut (ok 4km) - mega dumna z siebie jestem :D

Jedyne czego nie zdążyłam zrobić, to przemalowanie łazienki (ale to nadrobię zanim wylecę do PL - bo taaaaaaaak!!) 

Podsumowując

Na spadek wagi nie liczyłam - a stał się cud i ubyło mnie 0,2 kg - niedużo, ale ubyło. W obwodach też głównie ubyło: 

szyja - 33 (+1)

biust w pochyle - 100 (bez zmian)

pod biustem - 77 (-1)

talia - 69 (-2)

brzuch - 74 (bez zmian)

biodra - 94 (bez zmian) 

udo (prawe i lewe się wyrównało; góra/dół) - 58/39 (-1/-1)

kolano (prawe i lewe) - 36/36 (bez zmian)

łydka (prawa i lewa) - 37,5/37,5 (bez zmian) 

kostka (prawa i lewa) 23/23 (bez zmian)

biceps (prawy i lewy; luźny i napięty) 28/32 (bez zmian)

łokieć (prawy i lewy) 23/23 (bez zmian)

przedramie (prawe i lewe) 25/25 (bez zmian)

nadgarstek (prawy i lewy) 15/15 (bez zmian) 

Jedyny przyrost w szyi - pewnie od kręcenia głową "Q*wa, jaki pierdolnik" :p

Czy jestem zadowolona?

I tak i nie. Bo z jednej strony spadek cieszy, a z drugiej strony smuci - bo pojawił sie BEZ diety i BEZ ćwiczeń. A to trochę demotywuje. I roją się głupie myśli: "...to znaczy, że da się wpierdzielając smażone placuszki popijane browarkiem.. a do tego nie ćwicząc...". No dobra.. nie roją mi sie takie myśli świadomie - ale jak moja podświadomość do tego podchodzi, tego nie wiem. 

Wczoraj (właściwie to było już dziś, bo po północy) wrócił mój Luby. Wszedł do domu i zaniemówił. To była najlepsza nagroda jaką mogłam dostać za kilka dni zapierdzielania ze ścierką i mopem :D (zaznaczam: nienawidzę sprzątać, ale kocham mieć porządek). Potem siedzieliśmy przy żywczyku i pętku kiełbasy lisieckiej do 3 w nocy i gadaliśmy o Polsce, o wyjeździe, o psach, o ludziach, o pogodzie w PL i jej braku tutaj... i o tym, jak za sobą tęskniliśmy. A potem poszliśmy spać. Cudnie było się do niego przytulić i usnąc. Tak ciepło i bezpiecznie. 

A teraz pora wrócić na "właściwe tory". Znów zbratać się z dietą Vitalii, wrócić do ćwiczeń i fitbitowania. Marzy i się polecieć do PL z 5 z przodu :) Ot - taka zachcianka (i do tego drugie marzenie: nie przytyć w Polsce - ha! to nawet nie jest marzenie, to jest wyzwanie :D)

Udanego piąteczku Vitalijki :) A potem super weekendu :)