Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Kolejny dzień z rzędu... nogi nie do zniesienia


Nie mam ochoty na przygotowywanie posiłków, na liczenie kalorii i jedzenie jak w zegarku. Nie chce mi się jeść piersi z kurczaka, ani gotować warzyw. Mam tego dość. Tak bardzo. Ochota na coś słodkiego ? Tak jest. Ale czy to ochota na słodycze, czy tylko chęć poprawienia sobie nastroju. To drugie, jestem tego pewna. Wiem to, a mimo wszystko nie umiem sobie z tym poradzić. 

Czytam poprzednie wpisy i okazuje się, że "czułam, że schudłam" -- na wadze ciągle waha się to 56,5 kg. Nic więcej nie idzie. Stoję w miejscu. Nie mam satysfakcji, motywacji i siły do działania. Chce rezultatów... brakuje mi rezultatów w tym całym poświęceniu. 

Długa przerwa od treningów - czuje się jak flak. Mam takie zakwasy na całym ciele po wtorkowym treningu, że sama nie mogę w to uwierzyć. Taaa wtorkowym. Wyobraźcie sobie jak długo moje ciało nie ćwiczyło a potem dostało za duży bodziec. 

Nie pracuje już jako instruktor tyle godzin co wcześniej. Zostawiłam sobie jedną godzinę. Powód ? Milion powodów. Chce się zająć przygotowaniem do licencjatu, uczyć na egzaminy i chyba jeden z wiodących powodów to ograniczyć treningi siłowe do minimum. Ciągłe przysiady / składy zrobiły z moich nóg nie dość zgrabne balony. M. obszerny boczny wystaje niesamowicie, jest napakowany i walcze z tym, żeby zrzucić to okropieństwo. 

Z aerobów został mi basen,  bo przez piszczelowy przedni nie mogę biegać.Noga boli i pali wręcz po 20 minutach ciągłego biegu. Niestety po 3 tyg. przerwy nie ma poprawy.  Więc zaczęłam pływać i zobaczę jak na taki wysiłek zareaguje moje ciało. Mam nadzieje, że nie zrobi mi się V'ka z pleców :P

Genetyka. Nienawidzę swoich własnych predyspozycji. Marzy mi się być po prostu smukłą, drobną dziewczyną. I uspokoić to co siedzi mi w głowie. 

POKOCHAĆ SWOJE WŁASNE CIAŁO. 

SCHUDNĘ WTEDY, KIEDY NIE BĘDĘ SKUPIONA TYLKO I WYŁĄCZNIE NA TYM.

MOJE ŻYCIE POWINNO PRZESTAĆ KRĘCIĆ SIĘ WOKÓŁ TEGO, CZY ZRZUCIŁAM KG CZY NIE.