Mimo najszczerszych chęci wyjazd do Wa-wy okazał się dietetyczna porażką. Pod koniec trasy zagapiłam się i minęliśmy wybrana knajpkę. Skończyło się jedzeniem obiadu w fastfoodzie (nigdy więcej). Potem na trybunach, w wirze zawodów udało mi się zjeść jogurcik z owocami, ale na kolacje po prostu brakło czasu. Żeby nie było nudno i przewidywalnie do domu wracałam trochę pociągiem a trochę autem ze znajomym (konieczność wyższa tak zwana). w domu byłam o 1:00 w nocy a moi panowie dojechali godzinę później. Byłam zmęczona, wściekle głodna, niespokojna, czy bezpiecznie dojadą.... kolację zjadłam o 2:30. Malutką. Całości nieszczęścia dopełnił obiad u Teściowej zamiast śniadania. Potem przypętała się @. W sumie to cud, że przy kolejnym oficjalnym ważeniu waga pokazała niezmiennie 75,0. Następnego dnia, czyli w ostatnią sobotę odnotowałam po raz pierwszy 74,6. radość trwała krótko, bo wieczorem mieliśmy imprezę urodzinową. Ale nie jest źle, dziś rano ponownie było 74,6.
I byłoby prawie extra gdyby nie to, że jutro znowu jadę do Wa-wy żeby uprawiać wieczorne obżarstwo za służbową kasę.
angelisia69
16 marca 2016, 14:33ale czy tylko oceniasz wyjazd pod wzgledem diety?nie udalo sie trudno,na przyszlosc sie zabezpiecz,ale nie ma sensu sie dolowac tylko poprawic nastepnym razem.A jakies mile wspomnienia z wyjazdu sa?
dragonka75
21 marca 2016, 15:20Ależ skąd, ja się wcale nie dołuję. Za stara jestem na dołowanie się takimi głupotami ;-). Wręcz przeciwnie - podchodzę do tematu humorystycznie i tylko szkoda, że w zapisie tego nie widać....