Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
[48.] KUCHENNE EWOLUCJE

Dzień zaczął się zwyczajnie. Wstałam około godziny 7. obudzona pianiem koguta. Przez chwilę zastanawiałam się, gdzie jestem, by w końcu dotarło do mnie, że taki dźwięk wydawać może tylko komórka mojej siostry. Nie było już sensu starać się ponownie odpływać w krainę snów. Wstałam więc i pierwsze kroki skierowałam do laptopa (to podobno oznaka uzależnienia). Uruchomiłam go i udałam się w kierunku, gdzie nawet "król chadza piechotą".


Kiedy już troszkę pobiegałam po stronach stwierdziłam, że może warto jednak coś przekąsić. A, że na razie mam zakaz spożywania "twardych" pokarmów, wyjęłam z lodówki serek wiejski, posmarowałam masłem kajzerkę, wycisnęłam grejpfruta i ze swoim żarełkiem przeniosłam się do pokoju. Uruchomiłam kolejny zagłuszacz, czyli telewizor, choć zbytnio nie zwracałam uwagi na migające obrazki oraz głosy z niego się wydobywające. Tak sobie medytowałam przekąszając swoje "co nieco" nad zejściem na poziom podłogi i poćwiczeniem (kolejny zakaz). Wszak dzień bez ćwiczeń to dzień stracony i żaden lekarz nie będzie mi mówił co mi wolno a co nie. Bo co się może stać?


W efekcie i tak Weidera (dzień 7.) zrobiłam krótko przed piętnastą...Przez ponad godzinę walczyłam w kuchni. Masakra jakaś.


Pierwszy raz, miejsce sporządzania posiłków wyglądało jak pobojowisko, a robiłam li tylko kotlety z kalafiora. Zresztą ja też mogłabym spokojnie w horrorach straszyć. Chcąc nie chcąc musiałam zrobić sprzątanie generalne powierzchni płaskich. Nie opiszę słownictwa użytego w trakcie kuchennej  pracy. Wszak jeszcze 22. nie wybiła na zegarku. I ch... jutro obiadu nie robię, niech sam się robi.


Zastanawiam się, czy te kuchenne ewolucje mogę uznać za moją półgodzinną gimnastykę...tyle potów wylanych i czegoś tam jeszcze...