Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
To był weekend..


Zmęczony nieco jestem. Za mną długi weekend. Zaczął się już w czwartek ogólnym przeziębieniem, bólem gardła i katarem. A takie miałem plany...

Przeziębienie, przeziębieniem, a plany, planami. Trzeba je realizować i już.

W piątek wieczorem spakowałem latarki, kompas, przybory geometryczne plus kilka innych przydatnych drobiazgów. O 20 wyjazd na nocne etapy jubileuszowych X Mistrzostw Kolbuszowej w Marszach na Orientację.

Dwa etapy nocne.

Na pierwszym szło mi się prosto jak po sznurku. Do czasu. Po połowie etapu sznurek okazał się "supełkiem" i nie bardzo potrafiłem trafić na kolejne punkty. Albo raczej - trafiałem, ale nie potrafiłem ich dopasować do wycinków mapy.

Drugi etap zaczął się od próby przerysowania mapy na kalkę. Po chwili (dłuższej - ok 25 minutowej) zrezygnowałem. Postanowiłem przejść etap "od końca" - potwierdzając punkty w odwrotnej kolejności (z zastowowaniem "pustych kratek"). Wyszedłem ze startu i po 100 metrach trafiłem na przerażone dziewczynki (ostatnie klasa szkoły podstawowej). Przechodziły w poprzek przez  "błoto" i "błoto" wessało jednej z nich buta. Proszą o pomoc. Las. Północ. I "błoto". Próbuje podejść do wskazanego miejsca. Zapadam się w "błoto" po kolana. Trzeba uważać, aby nie wessało moich butów biegowych. Powoli osuwam się na kolana i tak kombinuję, aby wyciągnąć stopy prostopadle do podeszwy butów. Klęcze w tym "błocie". Podwijam rękaw i próbuje wymacać buta dziewczynki. Ręka wchodzi w błoto po łokieć. Po jakiś dziesięciu minutach daje sobie spokój. Poszukiwania nie dały rezultatów - a ręka mi skostniała. Na kolanach przesuwam się na skraj "błota" i  ruszam na dalszą część etapu. Punkty kontrolne znajduję bez problemu. Poruszam się "pod prąd" całej reszty uczestników. Dochodzę do jednego z lampionów - który złośliwie jest powieszony na przecięciu rzeczki i linii energetycznej. Po drugiej strone rzeczki. Przejście jakieś 200 metrów dalej. Ale ja i tak jestem po uda w błocie. Przechodzę przez rzeczkę w poprzek (tym razem zaledwie po kolana) i potwierdzam punkt. Wracam na start potwierdzając kolejne punkty. Jest komplet. Pół godziny czekania  - i powrót autokarem. Jestem w domu kilka minut po drugiej.  Wypranie butów (biegówek), opłukanie spodni z "błota", oraz kilkuminutowe szorowanie własnych nóg. Trzecia.

Pobudka. Rodzinne zamieszanie - dzieci, zakupy, pranie, suszenie butów. O 10 wyjazd do lasu na kolejne 2 etapy marszów na orientację. Etapy dzienne nie miały już tak dramatycznego przebiegu. Powrót o 15.

Pakowanie się do wyjazdu i kilka minut po 16 wyjazd z córką w okolice Katowic. Tam jesteśmy po 20. Córka prosi mnie, aby sama mogła zdecydować kiedy pójdzie spać i pobija swój rekord życiowy: bawi się z kuzynami do północy. A je spędzam ten czas na rozmowie z Kumostwem.

Niedziela - kolejna pobudka. O 7 rano wyjazd do Dąbrowy Górniczej. Weryfikacja w biurze zawodów. Pobranie pakietu startowego. Powrót do Kuma. O 11 start półmaratonu.

Pierwsze 7 km przebiegłem w 40 minut. Niestety nie było mi dane utrzymać tego tempa przez następne 14 km. Dwie następne "siódemki" biegłem już o 10% wolniej, co dało 44min/7km i łączny czas na mecie  2h:8min:20sekund.

Z mety odbiera mnie Kum i przywozi do siebie. Prysznic, obiad, chwila rozmowy i muszę już wracać. Kolejne 4 godziny za kierownicą.  Córka jest gadatliwa i zadaje dziesiątki pytań. W końcu kilka minut po 20 jestem w domu. Nareszcie.

 

Za mną ciężki, ale niezwykle satysfakcjonujący wekeend. Możliwy tylko dzięki pomocy (i tolerancji) dużej liczby osób. W szczególności chciałbym podziękować:

- mojej Żonie, że to wszystko dzielnie zniosła,

- Teściowej, która opiekowała się dziećmi, gdy ja chodziłem po lesie,

- Kumostwu, za gościnność, wszelką pomoc zwiazaną z dowożeniem mnie w różne miejsca w Dąbrowie Górniczej i opiekę nad córką, gdy ja biegałem,

- organizatorom X Mistrzostw Kolbuszowej w Marszach na Orientacje.

- organizatorom V Półmaratonu Dąbrowskiemu

- osobom z którymi wspólnie maszerowałem i biegałem podczas tego weekendu.