Przez nieuwagę i nieznajomość obsługi komputera skasowałam przed chwilką wypocony elaborat do pamiętnika. Piszę de novo...
Od samego rana biegam jak w ukropie i liczę kroki...niedawno wyczytałam w jakiejś gazecie, że robiąc 10.000 kroków, chudniesz! Nie pamiętam, ile...!Zaczęłam eksperymentowanie, jednak doliczywszy do dwóch tysięcy, tak z przekory, zaniechałam liczenia. Też pomyślałam, że prócz lub zamiast kolorowych paseczków i kilku punkcików za prezentację przygotowania potraw mogłoby szanowne kierownictwo zafundować nam, odchudzającym się, na dzień dobry: Kro-ko-mierz!( może być, że istnieje inna nazwa, tę wymyśliłam na potrzeby własne) Nie czekając na Ich postanowienia, sama sobie nabędę w najbliższym czasie, tzn. kiedy pojadę do wielkiego miasta...Może to nazywa się licznik kilometrażowy dla chodzących pieszo? Zobaczymy.
Oj, Pani Heleno,nie fantazjuj, nie przynudzaj...lepiej pójdę na spacer! Tak, biorę kije i na bezdroża. A mój kundlowaty jamnik już się cieszy, bo idzie da-da!
uleczka44
10 maja 2010, 17:27A ja kiedyś czytałam, ze trzeba dziennie zrobić minimum 5000 kroków dla zachowania dobrej formy. Więc twoje 10.000 może skutkować schudnięciem, kto wie? Moje kije dzisiaj odpoczywają. Po powrocie z Otwocka i obiedzie już nie zdążyłam ich użyć. Pada.