Wysłali mnie na jakieś durne szkolenie do Warszawy. Dwa dni pobudka o 6-tej rano, potem pociąg, autobus, 8 godzin zajęć i powrót. Wściekła byłam, że hej. Bałam się, że zmarnuję to co osiągnęłam. Szczególnie, że w sobotę tak się narobiłam w ogrodzie (od 10-tej do 18-tej wieczorem), że rano nie mogłam nawet powieki podnieść ze zmęczenia. Za to waga wynosiła 103,1. Cały kilogram w dół!! A tu to szkolenie. A na nim obiadki (schabowy, ziemniory, a dziś kurczak na słodko i frytki) i ciasteczka. Nie byłam zbyt łakoma, ale coś tam złapałam. Oparłam się za to pokusie pójścia do KFC w drodze powrotnej. Pokusę pokonałam zakupami w Sephorze. I tak był mi potrzebny krem na noc, więc zafundowałam sobie Eris. A przy okazji dostałam jakieś serum antycelulitowe za złotówkę. Ale i tak stówka pękła...