Wszystko
mnie dziś wkurwia. Ogólnie nastrój mam smutny, nic mi się nie udaje, jestem
jakoś wewnętrznie zmierzła i nic nie sprawia mi przyjemności. Okres właśnie mi
się kończy, więc to nie to. Raczej splot jakichś drobnych wydarzeń, które od
wczoraj toczą się nie po mojej ogrzej myśli. A może ja po prostu za dużo od
życia wymagam? Albo sobie za wysokie poprzeczki stawiam?
Zadziwiające, jak takie głupie wydarzenia mogą manipulować naszym poczuciem szczęścia.
Przecież to nadal ten wspaniały czas, o którym pisałam w poprzednich notkach.
Szczęście jest w nas, nie na zewnątrz! Przecież nadal jest tyle powodów do
wdzięczności Bogu, światu, ludziom i losowi…
Aaaaa mam to wszystko gdzieś! Biorę książkę i idę do łóżka. Jak mi się będzie
chciało, to może coś umyję albo wypiorę (ostatecznie całkiem tu czysto jak na
mnie), a jak nic nie zrobię, to świat się nie zawali. Jutro pewnie będzie nowe,
lepsze i wolne od błędów. Czas na nicnierobienie też się należy – czas na „manie
wszystkiego w dupie”.
Tymczasem waga dziś dotaszczyła się powoli do cyfry 80,0.
Już za chwileczkę, już za momencik…
siódemka na wadze zacznie się kręcić.
Nic żech nie godała, ale czekom jak na gorkie nudle, aże mi na tej wadze siedem piźnie… Ale kiero z Was
dziouchy by nie czekała, pra? Trzimejcie kciuki, a jo sie zaroski poasza sam na
blogu, jak już bydzie tak daleko!
gryfna
24 listopada 2013, 09:54Nie wiem jako Ty to dziołcha robisz ; ale kiej spado to dobre. Codo niekontrolowanio wogi jo bych siebie nie ufała ... lotom po ni co dzień rano ... ale kej uważosz że dosz se rada to próbuj ... abo chocioż co dwa dni wlyź tam se z zamknionymi oczami :)..... yno nie podglądej :))))) POZDRAWIAM I NADAL MAM CIĘ NA OKU :)